20 sty 2009

Z dystansem...

Od chwili, w której dokonałem zmiany kalendarzy upłynęło już 20 dni. I znów należałoby zrobić refleksję nad szybko mijającym czasem. Dzień za dniem, tydzień za tygodniem… wszyscy dobrze to znamy, więc może postaram się nie podejować zbyt rozlegle tego tematu, który wywołuje, u mnie bynajmniej, pogorszenie nastroju.

Wieczorem 6 stycznia poleciałem na kilka dni do Polski. Korzystając z poświątecznej obniżki cen w mojej niezawodnej linii lotniczej Wizz Air, zakupiłem bilet i… kilka dni oderwania się od rzymskiej codzienności było dobrym odpoczynkiem, „zresetowniem” twardego dysku pełnego myśli, zajęć i projektów. Tak sobie myślę, że cena przelotu do Polski jest nieraz niższa od biletu PKP z Gdańska do Krakowa, nie wspominając o tym, że to tylko 1,30 godziny! Pierwszym szokiem po przylocie do Pyrzowic, był oczywiście szok termiczny! Minus 21o C! Tego się nie spodziewałem. Mimo wszystko jednak lubię polski mróz. Tak jak lubię Polskę w okresie Bożego Narodzenia. Szopki, choinki, kolędy. Nie ukrywam, że często brakuje mi tego tradycyjnego, polskiego świętowania tutaj, we Włoszech. Czas w domu rodzinnym, w którym po wielu latach przyjąłem księdza po kolędzie (ha!), odwiedzanie znajomych w mojej rodzinnej miejscowości, i kilka godzin u mojego serdecznego Przyjaciela, który na „odstresowanie” zaaplikował mi odpowiednie lekarstwo, w postaci świetnego zresztą filmu „Mamma mia!”. To wszystko, te cztery niepełne dni pozwoliły mi naprawdę odpocząć.

Trzeba nabierać dystansu do samego siebie, do zajęć i obowiązków, których ciągle jest wiele i wiele. Coraz częściej myślę, że trzeba dbać o siebie. Istnieje niebezpieczeństwo by dać się pochłonąć codzienności, a przecież tę codzienność trzeba raczej dominować. Wbrew pozorom nie należę do poukładanych ludzi. Mając nawet trzy kalendarze można być dość chaotycznym człowiekiem. I tak bywa. Czuję jednak potrzebę większej harmonii, w której będę miał czas na wszystko: modlitwę, pracę, wspólnotę, przyjaźń, lekturę, spacer, pizzę w Romolo, sen… Jeżeli życie jest ciągłym biegiem, jeżeli jest zdominowane przez niekończące się „muszę” to i tamto, to nie tylko łatwo o zadyszkę, to już prosta droga do życiowych „zawałów”. Nie można wszystkiego i dla wszystkich. Ostatnio stwierdzam też, że przychodzi czas, najwyższy czas, by zapracować na własną emeryturę. Jeśli on w ogóle nadejdzie. Wiele projektów przede mną. Także na ten rok. Nabieram jednak dystansu do nich. „Śpiesz się powoli”, ślimak czasem wcześniej dopełznie do swego celu, niż człowiek załatwiający dziesiątki spraw na minutę.

Dlatego spróbuję zharmonizować trochę moją codzienność. A na zmęczenie polecam „Mamma mia!” z wiecznie młodymi piosenkami Abby. Naprawdę robi dobrze!



5 komentarzy:

  1. W ramach zharmonizowania codzienności i jednoczesnego lekarstwa na zmęczenie polecam wypad do kina z drugim przyjacielem... ;))

    OdpowiedzUsuń
  2. W przyszłym tygodniu.
    W Adriano.

    OdpowiedzUsuń
  3. He he ciekawe czy Sajmon pamięta kogo spotkał na "Mamma mia" i krzyczał jego nazwisko przez całe kino :-)))
    A co do tej ceny biletu, to wierz mi Luc, że do Warszawy i z powrotem jest drożej, wściec się idzie. Ale to działa przynajmniej dopingująco na szybkość pisania :-))))

    OdpowiedzUsuń
  4. Hi, hi - Sajmon pamięta i to bardzo dobrze! Poza tym wcale nie wykrzykiwał nazwiska na "Pe" na całą salę. Co najwyżej na długość jednego rzędu kinowego ;P Jeśli by to było za mało, to Sajmon może owo nazwisko wyartykułować raz jeszcze - tym razem dużymi literami tu na blogu ;D

    PS. Szkoda, że bilety autobusowe na Anzelmianę nie są tak drogie. Może i mnie pisanie poszłoby nieco szybciej :))

    OdpowiedzUsuń