31 maj 2009

W dzień Pięćdziesiątnicy

W piątek wieczorem powiedziałem kazanie. Pierwsze po z góra dwóch miesiącach przerwy. Nieśmiało. Trochę niepewnym i drżącym głosem, jakbym był dopiero po święceniach… Powiedziałem na naszym rocznikowym 10.leciu w bielskim kościele NMP Królowej Polski.

Wczoraj w mojej parafii, kolejne kazanie. Tym razem na 25.leciu małżeństwa Czesławy i Józefa. Znów ta nieśmiałość. Jednak potrzebowałem tego! Nie potrafię być księdzem bez głoszenia Słowa. On o tym wie! Dziękuję Mu, za tę nieśmiałość, bo był czas, że byłem już zbyt pewny siebie…

Dzisiaj Pięćdziesiątnica. Niespodziewanie ks. proboszcz prosi mnie o pomoc i przewodniczenie Mszy św. Celebruję sam. Chce, by była bardzo uroczysta. Śpiewam i przepiękną sekwencję i prefację i uroczyste błogosławieństwo. Dokładnie tak samo, jak przed 10 laty, gdy celebrowałem prymicyjną… Czuję, jak serce mi wali niemiłosiernie szybko. To moje poranione serducho z mnóstwem sztucznych nowości wokół. Boże, jak się cieszę, że dałem z siebie wszystko! Na Twoją chwałę! Jak ja tego potrzebowałem, by znów być księdzem w apostolskim działaniu. Wiem, umówiłem się z Tobą kolejny raz, że będzie bardziej jak Ty chcesz. Nie ja. Za dużo było „mojego” wcześniej. Żebym tylko nie zapomniał o tym, co w umowie… (na pierwszym miejscu pokora).

Wczoraj odwiedził mnie Boguś, przyjaciel ze studiów. Bardzo jestem mu wdzięczny za duchowe, braterskie towarzyszenie mi w ostatnim czasie. No i, że przyjechał. Potrzebuję takich wizyt, bardzo.

Właściwie to, Bogu dzięki, każdy dzień jest lepszy od poprzedniego, sił przybywa! Czas najwyższy wziąć się powoli za jakiś konkretny program. Czas wrócić do studiów i pisania doktoratu. Nie można osiąść w fotelu i cały czas rozczulać się nad swoim losem. Czas wrócić do pracy!

Słucham komentarza do dzisiejszej Uroczystości ze web - strony dominikańskiej Tym razem autorstwa o. Jacka Krzysztofowicza OP. W kontekście poprzedzającym Zesłanie Ducha Świętego, czyli w kontekście Wniebowstąpienia Jezusa, mówi o. Jacek, że „Prawdziwa przyjaźń, prawdziwa miłość jest możliwa tylko w wolności. Dlatego Jezus odszedł i zarazem wrócił jako Duch Święty. Wrócił jako wicher. Nie przypadkiem Bóg przychodzi do nas pod postacią wiatru. Nieuchwytnego, ale pełnego mocy. Wiatr oznacza wolność. Nie da się go pochwycić. Nie da się go zamknąć w ramki. Nie da się mu powiedzieć: „odtąd – dotąd”, „tu jesteś, a tu cię nie ma”. Wiatr przychodzi nie wiadomo skąd i dąży nie wiadomo dokąd. Bóg jest sobą. Nie jest oswojony. Jest pełen dzikości i mocy, jak wicher. Ale jeżeli On jest wolny to znaczy, że tę wolność daje także nam. Bóg pragnie, abyśmy spotykali Go w wolności. Nie mówi nam: „powinieneś”, „musisz”. Pyta: „Czy chcesz, abym cię porwał?”. „Czy chcesz razem ze Mną wyruszyć w drogę?”.

29 maj 2009

Dziesięć lat

Właśnie 10 lat mija od chwili, w której zostałem księdzem… Biskup Tadeusz Pieronek mówil nam na koncu, żesmy dobrze wybrali...
Nie zamierzam z tej okazji cytować ani kochanego ks. Jana Twardowskiego, ani pisać wielkich słów. Wystarczy, że On i ja wiemy, jak te minione lata wyglądały… On pamięta jeszcze lepiej, nawet to, o czym ja zapomniałem, albo zapomnieć chciałbym. Miłosierdziu Jego oddaję to wszystko, zwłaszcza zmarnowany czas i chwile. Tego żal mi najbardziej, ale to się już nie wróci. Zmarnowane, bo przecież mogłem więcej i lepiej i pełniej je zrealizować. I żal mi siebie samego za moją naiwną głupotę, której tez niemało było. To też oddaję Jemu.

To jednak nie tak, że wszystko było źle! On i ja wiemy ile dobrego się stało! Ile to dobro kosztowało! Jaką cenę trzeba zapłacić, gdy walczy się o dobro, zwłaszcza w chaosie zła… On wie, jak bardzo zależało mi na człowieku. Jak zależy mi na nim. Na jego dobru i szczęściu. Jak pięknie jest odkrywać w człowieku obraz Boga, zamazany często i zagruzowany. Te minione lata… Na początku, krótko po prymicyjnej Mszy św. miałem marzenie, żeby być wędrownym kaznodzieją, wziąć do ręki Biblie i krzyż i iść i głosić Ewangelię. Tak się stało. Polska, od Bałtyku po gór szczyty i od wschodu do zachodu. I maleńkie parafie i wielkie, anonimowe skupiska miejskie. Później Włochy, i Sycylia, kochana moja ziemia. I New Jersey i Tanzania… Gdzie bym pomyślał! Tyle, że, dziś znowu widzę, że więcej Ewangelii w tym jeżdżeniu po Polsce i lataniu po świecie trzeba. Jakie to upokarzające czuć się jak pusty garnek, w który uderza się kijem. Wydobywa dźwięk, ale jest pusty. A tu trzeba Ewangelii! I świadectwa! To nic, że bracia księża się dziwią (i pewnie podśmiechują, ale niech im na zdrowie wyjdzie), że czytam „L’Osservatore Romano” i nauczanie papieża. Ja też tak ostatnio patrzę i dziwię się i myślę, jak to jest i jak to jeszcze będzie, skoro uświadczyć dziś księdza w kościele, to nie lada szczęście. Wpadają do zakrystii minutę przed Mszą, zrobią, co mają zrobić, zgarną, co mają zgarnąć i już ich nie ma. Dobrze, że proboszcz pilnuje nabożeństw. Czy jednak za kilka(naście) lat księża będą potrafili odprawić, poprowadzić na przykład nabożeństwo majowe? Piszę o tym, gdyż spotykam się z jakąś przerażającą mnie – księdza bądź co bądź – obojętnością, „funkcjonariuszostwem”, bylejakością… a może trzeba wprost powiedzieć… brakiem wiary? Chyba za wiele kontestuje się zwyczajnej, prostej wiary, która przecież niesie ten świat i zwycięża…

A wracając do mojego kapłaństwa… Jeszcze do niedawna twierdziłem, że poszukującym kapłanem jestem i że kocham oryginalność. Tak było. I pewnie cos z tego zostanie. Ale dziś, kiedy mam za sobą ostatnie miesiące oczyszczenia, może trzeba by wreszcie zaryzykować, by stać się wreszcie Bożym i duchowym kapłanem? By pod przykrywką poszukiwań i oryginalności nie krył się śmierdzący snobizm i chęć autokreacji (takie szminki, farbki i lakiery, maseczki na twarz, by pokazywać nie siebie, ale swoje marzenie siebie). Dziś widzę wyraźnie, że nie warto! Czas jest krótki, życie mija, a tu tak wiele do zrobienia! Trzeba świadectwa i… więcej niż dotąd Ewangelii!

Zatem dziś jest dzień, by popatrzeć w przyszłość. Kolejny raz. Tyle, że bez pisania jakichś tam planów. One są na biurku u Kogoś Innego. I niech tam będą. Ważne, bym się im tylko podporządkował i nie dyskutował, ale wypełniał (lub zrealizował). Czego chciałbym sobie życzyć? Więcej Ewangelii i skupienia myśli nad nią. Żeby Brewiarz i różaniec nie wypadały nigdy z moich rąk. Bardziej otwartego serca nie tylko na tych, z którymi jest mi dobrze, ale przede wszystkim na tych, z którymi jest trudno. Szeroko otwartego serca i oczu na ubogich tego świata, zwłaszcza w wymiarze ducha i serca. I więcej cierpliwości do siebie i świata. A przede wszystkim życzę sobie ryzyka świętości… tylko nie tej lukrowanej i słodkiej, ale normalnej, stabilnej i mocnej. Nie jestem święty. Daleko mi do świętości, ale zaryzykować kiedyś trzeba. I jeszcze chciałbym sobie życzyć przyjaźni… takiej prawdziwej, szczerej i trwałej…

I jeszcze jedno. Zawsze chciałem zostać księdzem, bo chciałem odprawiać Mszę św. To kocham najbardziej w kapłaństwie! W minionym dziesięcioleciu był taki moment, kiedy moja sinusoida spadła daleko poniżej zera. I wtedy, tam na dnie, zdezorientowany i połamany, stanąłem przy ołtarzu, by odprawić mszę. Wtedy zrozumiałem, że nie potrafiłbym zostawić kapłaństwa dla tej jednej sprawy. Nie potrafiłbym nie móc więcej odprawić Mszy św. I to mnie trzyma! I obym nigdy ołtarza i Pana mojego nie puścił!

Dlatego „Czym się Panu odpłacę
za wszystko, co mi wyświadczył?
Podniosę kielich zbawienia
i wezwę imienia Pana” (Ps 116).

Myślę dziś o moich rocznikowych braciach. Wszystkich. I o tych, których na kapłańskiej drodze spotkałem… Wszystkim Wam dziękuję, a tych, których powinienem, przepraszam!

26 maj 2009

Trzy odsłony tej samej rzeczywistości

Spotkała mnie wczoraj miła niespodzianka. Siostry seniorki z mojej zakonnej rodziny zaprosiły mnie na majówkę. Kilkuosobowa grupa sióstr organizuje się pod dowództwem niezawodnej siostry Anieli, „od zawsze” gotującej w naszym seminarium, a od kilku lat znanej autorce, najpoczytniejszych – jak sama twierdzi – książek, o tematyce, ma się rozumieć kucharskiej. Mając miejsce w samochodzie, siostry zaproponowały mi dołączenie się do grupy, na co chętnie przystałem, gdyż potrzebny był mi bardzo taki wyjazd, a z drugiej strony miejsca, które odwiedziliśmy, wiązały się z pewnymi wewnętrznymi zobowiązaniami, które miałem. Chciałem po prostu pojechać, by w tych miejscach podziękować Komuś za Jego troskę i opiekę nade mną w ostatnim czasie. Cóż to za miejsca? Nie były to ani górskie polany, ani mazurskie jeziora, ani tym bardziej wybrzeże Bałtyku… Trasa naszej majówki była prosta: Kalwaria Zebrzydowska – Kraków. Jednakże w tym, co takie proste i zwyczajne na pozór, kryje się piękno i nadzwyczajność, gdyż każde z odwiedzonych wczoraj miejsc było dla mnie odsłoną tej samej rzeczywistości, której na imię Miłość…

1. Do Kalwarii Zebrzydowskiej zaglądam zazwyczaj raz w roku. Nigdy nie byłem tam na odpuście, na misterium Męki Pańskiej czy na sierpniowych „Dróżkach Matki Bożej”. Trudno byłoby mi nadać tytuł „pielgrzyma kalwaryjskiego”. A jednak Kalwaria Zebrzydowska jest jednym z tych miejsc na mojej duchowej mapie, do których wracam zawsze z osobistym wzruszeniem i sentymentem. I wcale nie dlatego, że to miejsce „papieskie”, że tam bywał kardynał i papież Wojtyła, albo że odwiedził je Benedykt XVI. Nie, nie to przemawia do mnie w Kalwarii. Dla mnie Kalwaria ma swój osobisty wymiar ze względu na… prostotę i zwyczajność. Już sam widok bernardyńskiego klasztoru, otulonego beskidzkimi wzgórzami i lasami, działa na moją wrażliwość. A co dopiero powiedzieć o szlaku kapliczek, czyli dróżkach Pana Jezusa i Matki Bożej, wydeptanymi przez wieki milionami kroków ludzkich stóp, gdzie każdy ślad pielgrzymujących tam pokoleń prostych zazwyczaj ludzi, kryje w sobie tajemnice ich życia, ich troski, zmartwienia, radości i szczęścia, dramaty i tragedie, cierpienia i zwycięstwa, pytania i poszukiwania… To są ślady Człowieka takiego, jakim jest i jaki przychodził i przychodzi na kalwaryjskie dróżki. I to najbardziej mnie wzrusza. Bo idąc tam myślę o prostocie kalwaryjskich pielgrzymów, prostocie, która de facto jest skarbem i perłą człowieczeństwa, ale której nie zrozumie nikt, kto nie potrafi odkryć jej najpierw w sobie i nie potrafi stać się pielgrzymem, ale z ironią będzie nazywał głupotą i naiwnością prostą wiarę ludu. Ta prosta wiara jednak zwycięża i prowadzi człowieka i świat spokojną drogą. I z tego wyrosła także wielkość Jana Pawła II, na przykład, i nie tyle nawet, że ona miała takie a nie inne korzenie, ona karmiła się i budowała nieustannymi powrotami do takich zwyczajnych miejsc jak Kalwaria.

W sanktuarium ruch. Kilka grup dzieci pierwszo-komunijnych z rodzicami i duszpasterzami wypełnia bazylikę i krużganki klasztorne. Wchodzę do kaplicy cudownego obrazu. Jest akurat chwila, w której kaplica jest prawie pusta. Odkąd pamiętam, cisza kalwaryjskiego sanktuarium była dla mnie zaproszeniem do tego, by wejść w jej przestrzeń i zatrzymać się. Ta cisza stwarza klimat modlitwy. Tak samo było i wczoraj. Patrzę w obraz. W jego głębię. W kalwaryjskim obrazie jest jakieś ciepło, które emanuje na człowieka stojącego blisko. To jest ciepło miłości. Takiej szczerej i zwyczajnej. Domowej. Miłości Matki do Syna, która nie tylko jest wyrażona przez przytulone do siebie twarze i spojrzenie utkwione w sobie nawzajem oraz rękę Maryi trzymającą Jezusa, i rączkę Jezusa wskazującą na Matkę. Nie tylko te zewnętrzne, widoczne gesty mówią o tym, ale coś więcej jeszcze, otóż w kaplicy kalwaryjskiego obrazu można wyczuć bicie serca domu. Domu, w którym jest bezpiecznie i dobrze. Domu, w którym jest prawdziwa miłość. I to serce jest otulone niejako łańcuchem kaplic przy dróżkach, które mówią o cierpieniu i współcierpieniu, o śmierci i zmartwychwstaniu. Ale czy to nie jest tak, że tam, gdzie jest miłość, cierpienie mniej boli? … Miłość i współodczuwanie w cierpieniu redukują ból.

Pełen takich właśnie refleksji wyszedłem z kalwaryjskiego sanktuarium. Pocieszony i otulony ciepłem kalwaryjskiego serca, które bije w bocznej kaplicy przylegającej do bazyliki.

2. Kolejnym punktem naszej majowej wycieczki były krakowskie Łagiewniki. Kolejny raz odkryłem wczoraj, że pomimo przytłaczającej nowoczesności sanktuarium Bożego Miłosierdzia, stara kaplica klasztoru sióstr, wraz z obrazem Pana Jezusa i szczątkami św. siostry Faustyny jest prawdziwą oazą i przystanią ciszy i modlitwy. To w niej bije serce tego miejsca. W nowej bazylice celebrujemy Eucharystię wraz z grupą dzieci pierwszo-komunijnych. Giniemy w wielkości tegoż kościoła, będącego chlubą wielu. Rodzą się we mnie mieszane uczucia, ale na szczęście pomyślałem sobie, że ta wielka bazylika jest jak Boże Miłosierdzie, wielkie, ogromne. I każdy może znaleźć w Jego wnętrzu swoje miejsce. Tyle, że ja należę do osób, do których ogromne świątynie budowane w stylu nowoczesnym, wszelakie pomniki, itp., nie tylko że nie przemawiają, ale wręcz rozpraszają. Ale dość krytykanctwa! W czasie Mszy św. otrzymałem znak. Tak to bynajmniej odczytuję. Usiadłem z lewej strony ołtarza (patrząc od strony prezbiterium). Dodam, że pierwszy raz celebrowałem w tejże bazylice. W czasie kazania pomyślałem sobie, gdzie będę jeszcze w życiu posłany, teraz, po ostatnich doświadczeniach… I popatrzyłem na tabernakulum, będące wyobrażeniem kuli ziemskiej, na którym są zaznaczone wszystkie kontynenty. I co widzę? Przed moimi oczami… Afryka! Czyżby więc nic się nie miało zmienić? Byłoby cudownie! Oddałem to Panu Jezusowi. Tak, niech się dzieje Jego wola!

Po obiedzie czas na Koronkę. Idę do starej kaplicy. Znajduję spokojne miejsce w ławce. Patrzę na obraz. Taki mi bliski od dawna, a to ze względu na ranę serca. Serce, zranione serce, to są obrazy, które są mi bardzo bliskie. A u Jezusa często je można spotkać, wiadomo zresztą dlaczego… Kiedy w Chojeckim szpitalu zszedłem po operacji do kaplicy, to właśnie ten obraz, rana serca Jezusa Miłosiernego, dał mi najwięcej wsparcia i pociechy. Poczułem, że On mnie doskonale rozumie. On wie dobrze, czym jest zranione serce, otwarte serce. W Jego serce można się wtulić, poczuć się bezpiecznie i dobrze. Tam można znaleźć wsparcie i siłę. Dla mnie to wszystko jest bardzo ważne. Nie ukrywam, że czuje głód miłości, takiej zwyczajnej, takiej, w której można się wygadać, wybeczeć, znaleźć zrozumienie. Takiej, która czeka, interesuje się, myśli i jest blisko. Konkretnej, a nie ujmowanej w pięknych, kaznodziejskich frazesach. Stąd łagiewnickie sanktuarium było wczoraj dla mnie nie tylko miejscem spotkania z miłosierdziem, ale z Miłością Miłosierną, z Dobrym Samarytaninem i Przyjacielem, który rozumie i jest blisko, po prostu jest, odsłaniając ranę swojego serca, dotyka ran mojego serca…

3. I jeszcze jedno miejsce. Na moja prośbę pomknęliśmy przez Mateczny, Most Dębnicki i Aleje Trzech Wieszczy, prosto na Prądnik Czerwony. Bardzo chciałem wejść na moment do niewielkiego sanktuarium, które jest mi szczególnie bliskie. To sanktuarium „Ecce Homo”. Tam, moje siostry albertynki wiele modliły się za mnie. A ja lubię tam wracać, gdyż znajduję tam znów wiele zwyczajności i wiele człowieczeństwa. Brat Albert Chmielowski, to postać, która fascynuje mnie taką zwyczajnością, która dla psychologów może pachnąc trochę typem osobowości „borderline”. Mnie jednak fascynuje ta zwyczajność Brata naszego Boga, jak go nazwał Wojtyła. Jego odwaga i determinacja, ubóstwo i bliskość z człowiekiem, który w swojej istocie jest dokładnie taki, jak to wyraził w swoim dziele „Ecce Homo”. Wiele osób może tego po prostu nie rozumieć. Ale patrząc na Człowieka namalowanego przez Chmielowskiego, nietrudno zauważyć, że to obraz PRAWDZIWEGO CZŁOWIEKA. Tak! Bo czyż prawdziwy człowiek, to nie zraniony człowiek – jak mówił A. Grün? W tym obrazie można odnaleźć samego siebie, w różnych momentach swojego życia. Kiedy się było zranionym, upokorzonym i sprowadzonym do absolutnego dołu albo fizycznie, albo moralnie, albo psychicznie, albo duchowo. Tam można odnaleźć wszystkie zranienia świata! Całą pogardę i bycie nikim. Jest jednak coś, co nie wprowadza w stan depresji, tylko podnosi. Człowiek na obrazie nie jest złamany, On stoi jak król, dominuje całą wydawać by się mogło przegraną sytuację. Nie, nie. To nie obraz przegranej, ale obraz zwycięstwa! I jest jeszcze jeden szczegół. Światło, które artysta skierował na… serce! Ten król, prawdziwy Człowiek ma serce, które rozumie drugiego człowieka, które zaprasza do wspólnoty serc wszystkich zranionych Ecce Homo tej ziemi. Niezwykłe to jest! I ważna nauka. Trzeba zaakceptować siebie ze swoimi ranami i upokorzeniami, z doświadczeniami bycia zdradzonym, porzuconym, okłamanym, wyśmianym, skrzywdzonym, zniszczonym. Nie wolno pozwolić się złamać! Ale trwać. Milczeć, ale trwać z podniesiona głową. I mieć otwarte dla każdego serce.

4. To zaledwie kilka myśli, które potrafię wystukać, by oddać to wszystko, czym jest dla mnie doświadczenie takich miejsc jak Kalwaria, Łagiewniki czy Prądnik. Człowiek nie potrafi wyrazić całej głębi doświadczenia, którym żyje. I tak zdaję sobie sprawę, że będę posądzony o dewocje do potęgi entej. Trudno. Mniejsza o to. Pod każdym z w/w opisanych obrazów mieści się konkretna treść. Ważna dla mnie treść, będąca cząstką mojego życia. I mieści się głód. Głód serca spotykanego w zwyczajności. Każde z tych miejsc jest zatem dla mnie odsłona tej samej rzeczywistości, której na imię Miłość. Miłość Boga Człowieka. Niezgłębiona, wielka, a przecież… taka normalna i zwyczajna i prosta. I myślę sobie, że tak do końca mogą zrozumieć ją i przyjąć prości ludzie. Ona jest dla prostaczków. Choć, i tu jest paradoks, te miejsca – odsłony Bożej Miłości znajdują się niejako w sercu jednego z najbardziej snobistycznych miast Polski, jakim niestety stał się Kraków…

23 maj 2009

Sobota, 23 maja'09

1. Gdzieś między godziną 10.00 a 11.00 dzisiejszej soboty, Romek został księdzem. Myślę o nim od rana. Tak bardzo chciałem być dziś w bazylice Świętej Trójcy, stanąć za filarem (jak to robiłem przed laty) i uczestniczyć w wydarzeniu, którego, pomimo własnych 10 lat, wciąż nie rozumiem i muszę stwierdzić bez patosu, że absolutnie mnie przerasta. Romek, to jest bez wątpienia jakaś szczególna historia mojego życia. Ta, z półki najpiękniejszych i zawsze chętnie otwieranych, jak najlepsza książka, do której trzeba często wracać, by nie tylko odświeżyć sobie jej treść, ale przynajmniej jakiś fragment móc przeżyć na nowo. Dokładnie 10 lat temu, pewnie to było w lipcu, kiedy poznałem Romka, wtedy jeszcze studenta szlachetnej uczelni lubelskiej. Zmagał się z Panem Bogiem i sobą w „Ćwiczeniach duchowych” św. Ignacego w naszym krakowskim Centrum. Pamiętam, jak chodząc po ogrodzie z zeszytem zapisków w ręku, uważnie przyglądał się wszystkiemu, z wyraźnym napięciem myślał, walczył. Wtedy jeszcze nie znaliśmy się osobiście. Zaczynałem moja pracę w Centrum. Kolejnego roku przypadło mi osobiście towarzyszyć w zmaganiach Romka. I tak kroczyliśmy obok siebie kolejne dwa lata. Już wtedy byłem pewien, że ma powołanie do kapłaństwa i czegoś więcej jeszcze niż kapłaństwa, do zakonu. Nie wiedziałem tylko, jak mu to zasugerować, powiedzieć. W końcu nadszedł czas, że cos, co było moim przekonaniem, a jego niepewnością, dojrzało, pękło. Koniec studiów, praca, i… pytania o to, czy jednak Autor Życia nie woła do czegoś więcej. Kolejne rekolekcje, już indywidualne. Decyzja: Idę. Tylko gdzie? I wtedy coś mnie natchnęło. Przeżywałem akurat zafascynowanie jednym z czcigodnych i prężnych zakonów. Powiedziałem: Romek, może tam…? Może… To była nasza ostatnia rozmowa na płaszczyźnie duchowego towarzyszenia. Od tamtego czasu nawiązała się relacja braterstwa, mam nadzieję, że także przyjaźni, choć miejsca i drogi rozeszły się w różnych kierunkach. Romku, pamiętasz, jak wsiadałeś do pociągu w Krakowie? Ania zrobiła wtedy zdjęcie, mam je do dziś, jak pociąg ruszał. Dziś dojechałeś szczęśliwie do jednej z węzłowych stacji tej podróży. Teraz będzie przesiadka. Od dziś Jesteś kapłanem! Łza kręci mi się w oku… ze szczęścia! Kiedyś obiecałem Ci dozgonną modlitwę i tak zostanie! Czekam na Twoje kapłańskie błogosławieństwo! Bądź szczęśliwym kapłanem i niech wszyscy, którym będziesz posługiwał będą szczęśliwi! Pan odbił w Tobie, swoje Oblicze, niech to Jego Oblicze i droga, fascynują tych, których w życiu spotkasz!

2. Wieczorem kolejna niespodzianka! Zadzwonił do mnie Karol. Jak nic po 7 albo 8 latach. Jego także spotkałem w naszym Centrum. Mówi mi, że dziś po długim czasie absencji na naszej-klasie, zajrzał na swoje konto i zauważył moje szpitalne zdjęcie. Postanowił zadzwonić. Kilka minut serdecznej rozmowy po latach, w wielkim skrócie opowiedziane nasze „dzisiaj” i plany na przyszłość. Umówiliśmy się na spotkanie, by pomówić o życiu. Jak mówi Mirek, trzeba się spotykać i rozmawiać. Też mam do tego przekonanie, a w ostatnim czasie, czego zresztą nie ukrywam, mam prawdziwy głód takich właśnie zwyczajnych, przyjacielskich spotkań face to face. I to, co jest wspólne dla obu dzisiejszych pięknych wydarzeń to fakt, że u początku znajomości z Romkiem i Karolem leży doświadczenie wiary, duchowe spotkania w klimacie modlitwy i zmagań z samym sobą. Jestem przekonany, że nic tak nie tworzy i cementuje wzajemnych relacji jak szczery dialog, otwarcie się na siebie takimi, jacy jesteśmy i przede wszystkim Bóg, którego wspólnie poszukujemy, odnajdujemy i z Którym wspólnie wędrujemy przez pogmatwane nieraz życie.

3. Także dziś poszedłem do miejscowej kaplicy na zakonny Jubileusz. Tym razem sióstr z mojej zakonnej rodziny. Spośród nich zwłaszcza dwie są mi szczególnie bliskie, zawdzięczam im wiele i chciałem z nimi dziś być. Piękna uroczystość. 60, 50, 40 i 25 lat w zakonie to już nie byle co, zwłaszcza, że wtedy, przed laty te młode dziewczyny decydowały się na życie w warunkach, o których trudno sobie dziś nawet wyobrazić. Podziwiam je za wytrwałość, za to, że praca im ciężką nigdy nie była, no i za optymizm, który charakteryzuje większość z nich. Tak patrząc na te kochane kobiety, zmęczone ofiarną pracą, a przecież szczęśliwe, pomyślałem o tym, że mnie dziś łatwo nie jest. I że przychodzą chwile, w których mam dość, w których narasta we mnie bunt, dlaczego wciąż jestem taki słaby, kiedy będzie normalnie, etc… To są chwile, w których nie mam siły, żeby przełamać się do jakiegokolwiek działania, czuję tylko ich ciężar oraz własną ograniczoność. I często jednak samotność, w której zmagam się ze sobą, by nie poddać się, ale odbić się od dna i iść zdecydowanym krokiem do przodu… Problem może w tym, że wśród najbliższych brakuje chyba takich, którzy zmotywowaliby jednak i chcieli jako towarzyszyć w tym powstawaniu…

4. Jutro Wniebowstąpienie Pana. Czytam właśnie komentarz T. Zamorskiego OP, który na łamach „W drodze” mówi, że „Mądrość wniebowstąpienia to wezwanie do dojrzałości wiary i życia. Odejście Jezusa uczy odpowiedzialności za siebie samych i za innych. Zapewne nie ma innej, bardziej ludzkiej drogi do Boga, jak nie uciekać od własnego życia”. Słuszna i inspirująca myśl, choć nie powiem, nie łatwa. Zatem wniosek jest jeden: nie uciekać od własnego życia, od siebie, od tego, co jest moim „tu i teraz”. Mimo wszystko…

21 maj 2009

Terapeutyczna przestrzeń dotyku

„Dlatego za leżącego w śpiączce ‘mówią’ przede wszystkim jego dłonie. – Zwykle nie identyfikujemy ludzi po ich rękach – mówi artysta. Na zdjęciach ręce Alka dotykają rąk mamy, ojca, brata, dziadka, babci, przyjaciół, rehabilitantów, ale też chińskiej maskotki, dobrej do wyrabiania sprawności mięśni, młoteczka używanego podczas badań neurologicznych, Kiedy ojciec schyla się do twarzy Alka, jego dotyk przenosi się na policzki syna. Z czasem Niesłony zaczął rozróżniać dwa dotyki, poprzez które otoczenie komunikuje się z chorym. – Dotyk techniczny, czyli nacieranie, masowanie, mycie wykonywane przez pielęgniarki i rehabilitantów, nie niósł żadnych dodatkowych informacji oprócz troski – opowiada. – Dotyk bliskich był pełen dodatkowego ciepła, przekazywał bardzo czytelny komunikat: ‘kocham cię’. Kiedy mama Alka wyjechała na kilka dni z jego młodszym bratem, chłopak nagle dostał gorączki, poczuł się gorzej. Wszyscy przekonali się, jak kojąco działała na niego jej obecność” (B. Gruszka – Zych, M. Niesłony, Ostrość na dotyk, Gość Niedzielny, nr 21, 24 maja 2009, s. 62-65).

Fotografia na okładce najnowszego numeru „Gościa Niedzielnego” wraz z zapowiedzią krótkiego felietonu o twórczości fotograficznej Macieja Niesłonego z Chorzowa, który wykonał serię przejmujących zdjęć choremu na guza mózgu młodemu Alkowi, od razu przykuła moją uwagę. Powyższy fragment felietonu, pokrywa się z treścią przemyśleń, które od jakiegoś czasu noszę i ja w sobie. Przemyśleń niezwykle delikatnych, wręcz intymnych, a jak się okazuje, tak bardzo prawdziwych, które dotyczą obecności, dotyku, bliskości człowieka przy człowieku, zwłaszcza w trudnych momentach jego życia.

Dla mnie osobiście jest to temat niezwykle frapujący. To jest także moje doświadczenie. Podobnie jak wielu z nas, surfujących po Internecie, często łapię się na fakcie, jak bardzo wirtualny stał się świat spotkań i relacji z innymi. Co więcej, uważam, że świat ten jest bardzo niebezpieczny, gdyż wyobcowuje człowieka z realnego świata obecności, sprawia, że człowiek stopniowo staje się niewrażliwy i ważne komunikaty potrafi przekazać jedynie za pomocą sms-a, naszej-klasy, e-meila, gadu-gadu, skype i innych komunikatorów. Wszystko byłoby dobrze, wiadomo, jak ważna jest w ogóle pamięć o drugim, tylko… no właśnie, czy taka forma zawsze jest wystarczająca?

Przykład Alka jest świadectwem jak ważnym komunikatorem i terapeutą jest dotyk. A żeby móc dotknąć, trzeba być, znaleźć czas, odważyć się, przełamać się, i stanąć obok kogoś, kto jest moim matką, ojcem, bratem, siostrą, współbratem, współsiostrą (to w zakonach czy wspólnotach), przyjacielem, kolegą, bliskim…

Kiedy siedem lat temu przywieziono mnie po operacji pęcherzyka żółciowego na salę szpitalną w krakowskim szpitalu bonifratrów, pamiętam do dziś, czułem się skonany, zmęczony, obolały. Do mojej sali zajrzała na chwilkę znajoma psycholog. Danka podała mi rękę, uścisnęła moją i powiedziała: „Cześć Stary, wiem, że jesteś zmęczony. Ale już po”. Ten dotyk trwał kilka sekund. W tamtej chwili jednak zakomunikował mi tak wiele, że czuje go do dziś. To był dotyk przyjaźni.

Kiedy trzy tygodnie temu wybudzono mnie na OIOMie kilka godzin po zakończeniu operacji, miałem jeszcze założoną maskę i rurkę intubacyjną. Czułem, jak zaczynam się dusić. Wybudzanie było powolne. Czułem się źle, wystraszony i zupełnie zagubiony w tym wszystkim, co tego dnia działo się ze mną i we mnie. Na OIOMie zajął się mną pielęgniarz, Krzysztof, o ile zapamiętałem dobrze. Nie zapomnę nigdy jego troskliwego ocierania mojej zalanej potem twarzy i wlewania mi do spieczonych i spragnionych ust odrobiny zimnej, przegotowanej wody. Ta posługa, wykonywana z prawdziwą troską, znaczyła dla mnie bardzo, bardzo wiele. A następnego dnia, kiedy przewieziono mnie na oddział, kiedy wpuszczono do mnie moją mamę. Znów jej dotyk, troska, łza szczęścia, one działały jak antybiotyk! A później pani wice-oddziałowa, Ela. Nie znaliśmy się w ogóle. Zajrzała do pokoju, uścisnęła na moment moją dłoń. Znów dotyk, przez który ta obca bądź co bądź ta kobieta przekazała mi siłę, by nie poddać się. Trzeba walczyć, by nie zalec, ale wstać i iść.

Chciałbym być dobrze zrozumiany w tej refleksji.
Nie czuję żalu do osób, które z wiadomych przyczyn są daleko. Nie! Chcę jednak powiedzieć, że w chwilach ekstremalnych życia człowiek często zostaje sam. Właśnie wtedy, kiedy tak bardzo potrzebuje nie tylko słów wsparcia, ale bliskości, dotyku. Myślę o tym, jak wiele osób w szpitalach, hospicjach, domach opieki, ba, nawet w rodzinnych domach, pozostaje tragicznie samych, osamotnionych, pozbawionych obecności tych, których kochają, lub którzy deklarują im swoją miłość, przyjaźń czy bliskość.

Dopóki w szpitalu miałem kontakt z Internetem, wirtualnym światem, zawsze ktoś nalazł się po drugiej stronie. Kiedy zabrakło Internetu, zabrakło przyjaciół…
Tyle, że… Internet mimo wszystko pozbawia terapeutycznego dotyku i komunikatów, które można zawrzeć w jednym, krótkim uścisku dłoni.

I jeszcze jedna obserwacja. Na kardiochirurgii wszyscy pacjenci są dosłownie „zranieni”. Te rany są spore, konkretne. Człowiek często boi się ran. Boi się ich dotykać, bo infekcja, ból, nieprzyjemne uczucia. W szpitalu każą jednak te rany szybko odsłaniać, myć, dotykać, by szybciej się goiły. Ciekawe, prawda? Różne są rany. Nie tylko te fizyczna, są także emocjonalne, duchowe, psychiczne. Stąd dobra to rada, by nie zakrywać ich, ale przemywać i pozwolić, by się goiły i jak najszybciej stawały się bliznami.

Potrzebny jest dotyk. Zwłaszcza ten nie – techniczny, ale czuły, wyrażający bliskość, miłość, serdeczność. On daje potrzebującemu w danej chwili tak wiele szczęścia i siły, że trudno to wyrazić słowami. Człowiek pozbawiony takiego dotyku od razu dostaje gorączki, a jego stan się pogarsza… W takich sytuacjach rozumiem dokładniej co działo się w dramacie śmierci Jezusa na krzyżu. Rozumiem Jego ochrypłe wołanie: „Pragnę”. Rozumiem, czym była obecność Matki, Umiłowanego Ucznia i kilku kobiet. Ukrzyżowany nie dałby już rady odczytać dobrych słów wysłanych sms-em, nie sprawdziłby już komunikatorów w necie. Jedynie obecność. I tak sobie myślę, oby ta lekcja nie poszła na marne u mnie w stosunku do bliźnich! Zasada, by poświęcać się dla drugiego, gdy jest w potrzebie, nie żałując czasu, pieniędzy, etc. jest zasadą przyjaźni. Tak, ikoną prawdziwej przyjaźni pozostaje dla mnie wciąż droga z Jerozolimy do Jerycha i leżący przy niej człowiek. Zatrzymanie się, pochylenie się i troska Samarytanina, obcego człowieka, jest początkiem przyjaźni, wspólnoty, w której potrafię zapomnieć o sobie, by pomyśleć o drugim, potrzebującym. Dziś on leży przy drodze, ale jutro…

17 maj 2009

Po przerwie

Wczoraj wróciłem do domu.
Dwa ostatnie tygodnie, tak niespodziewanie (znów zaskakująco) przeleżałem na oddziale kardiologii. Miało być tylko niewielkie wzmocnienie pooperacyjne, a w efekcie zrobiło się wielkie leżenie. Anemia pooperacyjna, stany podgorączkowe, osłabienie organizmu – to wszystko towarzyszy mi jeszcze teraz. Tyle że już nie w smętnej, wydłużającej się w nieskończoność atmosferze szpitalnej samotni, ale w domu. Dziękuję Ci Mamo, że byłaś u mnie każdego dnia! Tato, Przyjaciele, którzy znaleźliście czas by zajrzeć lub napisać sms-a: dziękuję Wam! Trudno, bardzo trudno byłoby mi przejść tę ciężką próbę bez Was! Napiszę więcej na ten temat jak siły wrócą.

Piękna wiosna, świeża, soczysta zieleń, wielobarwnie kwitnące magnolie, azalie, i inne krzewy i kwiaty wokół mojego rodzinnego domu wraz z zapachem skoszonej trawy, to moja dzisiejsza radość! Próbuję wychwytywać te niewielkie elementy radości, które daje mi Bóg. Po tych trzech ostatnich tygodniach w klinice, po wielkiej operacji i wielu zmaganiach czuję się jak dziecko. Nieporadny trochę, wciąż zdany na innych, stawiający powoli pierwsze kroki.
Potrzebuję wzmocnienia. Nie tylko lekami, mam ich całą torbę. Nie tylko rehabilitacją, która jeszcze przede mną, ale wzmocnienia przyjaźnią, wsparciem emocjonalnym, które wraz z krwią upływa z człowieka i osłabia tak, że nie da się bez swoistej „transfuzji”.

W Wydawnictwie SALWATOR w Krakowie ukazała się właśnie niewielka publikacja, moje pierwsze „dziecko”, które bardzo mnie cieszy! To zapis konferencji, które poświęciłem „Kontemplacji Serca Jezusa”, jeszcze w 2002 roku. W istocie traktują one o ranie serca, także o naszych ranach.
Publikację przygotowywałem do druku na początku marca tego roku. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że ukaże się ona w czasie, kiedy sam doświadczę otwarcia serca… Tak to bywa. Jest rana. Goi się. Bogu niech będą dzięki! Ale przecież mamy także inne rany serca. Te niewidoczne, ukryte, a przecież tak bolesne. W ostatnim czasie doświadczyłem kolejny raz bólu takiego zranienia… To są te różne życiowe próby, których efektem niech będą nie tylko blizny, ale wzmocnienie na wszystkich płaszczyznach ludzkiego ja.

Tyle na teraz.
Wierzę, że wkrótce już będzie więcej i optymistyczniej – jak wiosna w moim rodzinnym ogródku! Dziś w mojej parafii dzieciaki przystąpiły do I Komunii Św. Myślę o nich, bo 28 lat temu, w 1981 roku, 17 maja też było w niedzielę i też była piękna wiosna. I od tamtego dnia jest Ktoś, kto swoje Serce, otwiera dla mojego, abym szukał tam siły i wsparcia, kiedy tylko chcę. I Ty możesz!

2 maj 2009

Z klinicznego oddziału cz. II

Liczba komentarzy pod ostatnim wpisem onieśmiela mnie i wzrusza szczerze... Dziękuję Wam przede wszystkim za to, że Jesteście: bliscy bądź anonimowi. Nieważne. Odkrywam, że jednym z najpiękniejszych darów Stwórcy dla stworzenia jest dar relacji, bliskości, nawet jeśli jest tylko zwyczajnym koleżeństwem!

Spacerując po klinicznym oddziale, usiadłem na moment przy komputerze "dla pacjentów", by podzielić się małą obserwacją. Kręcimy się tak tutaj (my, pacjencji) od ranka wczesnego do późnej nocy. Milczymy, zagadujemy, siadamy na chwilę pogawędki:
- Jedni w napięciu oczekiwania (tak było u mnie w ubiegłą niedzielę): to napięcie staje się horrorem, traumą! w niejednym przypadku! Stąd ci "oczekujący" wypytują tych "co już po" jak to będzie i co to będzie detal po detalu (ja dostałem takiego strachu, że anestezjolog podał mi tabletkę, po której nie pamiętam nawet chwili wywozu z sali). Wszyscy wiedzą, że to poważna operacja i strach jest uzasadniony.
- Drudzy siedzą i opowiadają sobie, jak się dzisiaj czują, jak minęła noc, co i jak boli, jak teraz żyć, żeby dojść do formy, etc.

Konkluzja: W szpitalu naprawdę nie jest ważne kto kim jest, jaki ma zawód, tytuł, co zdobył, a czego nie. Tu ludzie stają się sobie bliscy w swoim człowieczeństwie. Tu łączy ludzi choroba, cierpienie, niepewność następnych godzin. Im więcej potrafimy sobie nawzajem dać nadziei, tej prawdziwej, Bożej, tym lepiej! Tu nie ma pierwszych i ostatnich. Profesorów i zwyczajnych, prostych ludzi. Tu, na korytarzach i salach szpitalnych CZŁOWIEK JEST CZŁOWIEKIEM. AŻ CZŁOWIEKIEM!
Tak rodzą się szpitalne koleżeństwa, wymieniamy telefony, kontakty. Połączył nas oddział i to samo doświadczenie. To tu, człowiek odkrywa jeszcze raz i potwierdza w sobie, że jednym z najpiękniejszych darów Stwórcy dla stworzenia jest dar relacji, bliskości, nawet jeśli jest tylko zwyczajnym koleżeństwem!

Ceńmy sobie te dary, one są niezwykłym skarbem.
I dodam, nie ze względu na coś lub na bycie kimś... Człowieczeństwo, to wystarcza aż nadto!

Hmm, trochę kaznodziejsko zabrzmiało, ale proszę mi wierzyć, to są moje odkrycia i ja pierwszy chcę tym wszystkim, tym miesiącem ostatnim żyć! Pozdrawiam wszystkich i wracam do mojego oddziałowego spacerowania, bo rehabilitanci gonią do tego! W sercu mam już następny tekst, ale musi jeszcze troche dojrzeć!