29 maj 2009

Dziesięć lat

Właśnie 10 lat mija od chwili, w której zostałem księdzem… Biskup Tadeusz Pieronek mówil nam na koncu, żesmy dobrze wybrali...
Nie zamierzam z tej okazji cytować ani kochanego ks. Jana Twardowskiego, ani pisać wielkich słów. Wystarczy, że On i ja wiemy, jak te minione lata wyglądały… On pamięta jeszcze lepiej, nawet to, o czym ja zapomniałem, albo zapomnieć chciałbym. Miłosierdziu Jego oddaję to wszystko, zwłaszcza zmarnowany czas i chwile. Tego żal mi najbardziej, ale to się już nie wróci. Zmarnowane, bo przecież mogłem więcej i lepiej i pełniej je zrealizować. I żal mi siebie samego za moją naiwną głupotę, której tez niemało było. To też oddaję Jemu.

To jednak nie tak, że wszystko było źle! On i ja wiemy ile dobrego się stało! Ile to dobro kosztowało! Jaką cenę trzeba zapłacić, gdy walczy się o dobro, zwłaszcza w chaosie zła… On wie, jak bardzo zależało mi na człowieku. Jak zależy mi na nim. Na jego dobru i szczęściu. Jak pięknie jest odkrywać w człowieku obraz Boga, zamazany często i zagruzowany. Te minione lata… Na początku, krótko po prymicyjnej Mszy św. miałem marzenie, żeby być wędrownym kaznodzieją, wziąć do ręki Biblie i krzyż i iść i głosić Ewangelię. Tak się stało. Polska, od Bałtyku po gór szczyty i od wschodu do zachodu. I maleńkie parafie i wielkie, anonimowe skupiska miejskie. Później Włochy, i Sycylia, kochana moja ziemia. I New Jersey i Tanzania… Gdzie bym pomyślał! Tyle, że, dziś znowu widzę, że więcej Ewangelii w tym jeżdżeniu po Polsce i lataniu po świecie trzeba. Jakie to upokarzające czuć się jak pusty garnek, w który uderza się kijem. Wydobywa dźwięk, ale jest pusty. A tu trzeba Ewangelii! I świadectwa! To nic, że bracia księża się dziwią (i pewnie podśmiechują, ale niech im na zdrowie wyjdzie), że czytam „L’Osservatore Romano” i nauczanie papieża. Ja też tak ostatnio patrzę i dziwię się i myślę, jak to jest i jak to jeszcze będzie, skoro uświadczyć dziś księdza w kościele, to nie lada szczęście. Wpadają do zakrystii minutę przed Mszą, zrobią, co mają zrobić, zgarną, co mają zgarnąć i już ich nie ma. Dobrze, że proboszcz pilnuje nabożeństw. Czy jednak za kilka(naście) lat księża będą potrafili odprawić, poprowadzić na przykład nabożeństwo majowe? Piszę o tym, gdyż spotykam się z jakąś przerażającą mnie – księdza bądź co bądź – obojętnością, „funkcjonariuszostwem”, bylejakością… a może trzeba wprost powiedzieć… brakiem wiary? Chyba za wiele kontestuje się zwyczajnej, prostej wiary, która przecież niesie ten świat i zwycięża…

A wracając do mojego kapłaństwa… Jeszcze do niedawna twierdziłem, że poszukującym kapłanem jestem i że kocham oryginalność. Tak było. I pewnie cos z tego zostanie. Ale dziś, kiedy mam za sobą ostatnie miesiące oczyszczenia, może trzeba by wreszcie zaryzykować, by stać się wreszcie Bożym i duchowym kapłanem? By pod przykrywką poszukiwań i oryginalności nie krył się śmierdzący snobizm i chęć autokreacji (takie szminki, farbki i lakiery, maseczki na twarz, by pokazywać nie siebie, ale swoje marzenie siebie). Dziś widzę wyraźnie, że nie warto! Czas jest krótki, życie mija, a tu tak wiele do zrobienia! Trzeba świadectwa i… więcej niż dotąd Ewangelii!

Zatem dziś jest dzień, by popatrzeć w przyszłość. Kolejny raz. Tyle, że bez pisania jakichś tam planów. One są na biurku u Kogoś Innego. I niech tam będą. Ważne, bym się im tylko podporządkował i nie dyskutował, ale wypełniał (lub zrealizował). Czego chciałbym sobie życzyć? Więcej Ewangelii i skupienia myśli nad nią. Żeby Brewiarz i różaniec nie wypadały nigdy z moich rąk. Bardziej otwartego serca nie tylko na tych, z którymi jest mi dobrze, ale przede wszystkim na tych, z którymi jest trudno. Szeroko otwartego serca i oczu na ubogich tego świata, zwłaszcza w wymiarze ducha i serca. I więcej cierpliwości do siebie i świata. A przede wszystkim życzę sobie ryzyka świętości… tylko nie tej lukrowanej i słodkiej, ale normalnej, stabilnej i mocnej. Nie jestem święty. Daleko mi do świętości, ale zaryzykować kiedyś trzeba. I jeszcze chciałbym sobie życzyć przyjaźni… takiej prawdziwej, szczerej i trwałej…

I jeszcze jedno. Zawsze chciałem zostać księdzem, bo chciałem odprawiać Mszę św. To kocham najbardziej w kapłaństwie! W minionym dziesięcioleciu był taki moment, kiedy moja sinusoida spadła daleko poniżej zera. I wtedy, tam na dnie, zdezorientowany i połamany, stanąłem przy ołtarzu, by odprawić mszę. Wtedy zrozumiałem, że nie potrafiłbym zostawić kapłaństwa dla tej jednej sprawy. Nie potrafiłbym nie móc więcej odprawić Mszy św. I to mnie trzyma! I obym nigdy ołtarza i Pana mojego nie puścił!

Dlatego „Czym się Panu odpłacę
za wszystko, co mi wyświadczył?
Podniosę kielich zbawienia
i wezwę imienia Pana” (Ps 116).

Myślę dziś o moich rocznikowych braciach. Wszystkich. I o tych, których na kapłańskiej drodze spotkałem… Wszystkim Wam dziękuję, a tych, których powinienem, przepraszam!

4 komentarze:

  1. Swoiste oczyszczenie. Ależ Ci dobrze!!! Tylko pozazdrościć. Pozazdrościć tak po Bożemu!
    Pzdr!

    OdpowiedzUsuń
  2. Auguri! Sześciolatek pozdrawia dziesięciolatka!

    Tak szybko piszesz te notki, że nie zdążyłem zamieścić komentarza na temat moich impresji a propos architektury sakralnej i sanktuarium w Łagiewnikach. No ale może jeszcze będzie kiedyś okazja...

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  3. MIŁOŚCI życzę,
    co nadaje
    Kapłańskimu Sercu
    sens...

    OdpowiedzUsuń