26 maj 2009

Trzy odsłony tej samej rzeczywistości

Spotkała mnie wczoraj miła niespodzianka. Siostry seniorki z mojej zakonnej rodziny zaprosiły mnie na majówkę. Kilkuosobowa grupa sióstr organizuje się pod dowództwem niezawodnej siostry Anieli, „od zawsze” gotującej w naszym seminarium, a od kilku lat znanej autorce, najpoczytniejszych – jak sama twierdzi – książek, o tematyce, ma się rozumieć kucharskiej. Mając miejsce w samochodzie, siostry zaproponowały mi dołączenie się do grupy, na co chętnie przystałem, gdyż potrzebny był mi bardzo taki wyjazd, a z drugiej strony miejsca, które odwiedziliśmy, wiązały się z pewnymi wewnętrznymi zobowiązaniami, które miałem. Chciałem po prostu pojechać, by w tych miejscach podziękować Komuś za Jego troskę i opiekę nade mną w ostatnim czasie. Cóż to za miejsca? Nie były to ani górskie polany, ani mazurskie jeziora, ani tym bardziej wybrzeże Bałtyku… Trasa naszej majówki była prosta: Kalwaria Zebrzydowska – Kraków. Jednakże w tym, co takie proste i zwyczajne na pozór, kryje się piękno i nadzwyczajność, gdyż każde z odwiedzonych wczoraj miejsc było dla mnie odsłoną tej samej rzeczywistości, której na imię Miłość…

1. Do Kalwarii Zebrzydowskiej zaglądam zazwyczaj raz w roku. Nigdy nie byłem tam na odpuście, na misterium Męki Pańskiej czy na sierpniowych „Dróżkach Matki Bożej”. Trudno byłoby mi nadać tytuł „pielgrzyma kalwaryjskiego”. A jednak Kalwaria Zebrzydowska jest jednym z tych miejsc na mojej duchowej mapie, do których wracam zawsze z osobistym wzruszeniem i sentymentem. I wcale nie dlatego, że to miejsce „papieskie”, że tam bywał kardynał i papież Wojtyła, albo że odwiedził je Benedykt XVI. Nie, nie to przemawia do mnie w Kalwarii. Dla mnie Kalwaria ma swój osobisty wymiar ze względu na… prostotę i zwyczajność. Już sam widok bernardyńskiego klasztoru, otulonego beskidzkimi wzgórzami i lasami, działa na moją wrażliwość. A co dopiero powiedzieć o szlaku kapliczek, czyli dróżkach Pana Jezusa i Matki Bożej, wydeptanymi przez wieki milionami kroków ludzkich stóp, gdzie każdy ślad pielgrzymujących tam pokoleń prostych zazwyczaj ludzi, kryje w sobie tajemnice ich życia, ich troski, zmartwienia, radości i szczęścia, dramaty i tragedie, cierpienia i zwycięstwa, pytania i poszukiwania… To są ślady Człowieka takiego, jakim jest i jaki przychodził i przychodzi na kalwaryjskie dróżki. I to najbardziej mnie wzrusza. Bo idąc tam myślę o prostocie kalwaryjskich pielgrzymów, prostocie, która de facto jest skarbem i perłą człowieczeństwa, ale której nie zrozumie nikt, kto nie potrafi odkryć jej najpierw w sobie i nie potrafi stać się pielgrzymem, ale z ironią będzie nazywał głupotą i naiwnością prostą wiarę ludu. Ta prosta wiara jednak zwycięża i prowadzi człowieka i świat spokojną drogą. I z tego wyrosła także wielkość Jana Pawła II, na przykład, i nie tyle nawet, że ona miała takie a nie inne korzenie, ona karmiła się i budowała nieustannymi powrotami do takich zwyczajnych miejsc jak Kalwaria.

W sanktuarium ruch. Kilka grup dzieci pierwszo-komunijnych z rodzicami i duszpasterzami wypełnia bazylikę i krużganki klasztorne. Wchodzę do kaplicy cudownego obrazu. Jest akurat chwila, w której kaplica jest prawie pusta. Odkąd pamiętam, cisza kalwaryjskiego sanktuarium była dla mnie zaproszeniem do tego, by wejść w jej przestrzeń i zatrzymać się. Ta cisza stwarza klimat modlitwy. Tak samo było i wczoraj. Patrzę w obraz. W jego głębię. W kalwaryjskim obrazie jest jakieś ciepło, które emanuje na człowieka stojącego blisko. To jest ciepło miłości. Takiej szczerej i zwyczajnej. Domowej. Miłości Matki do Syna, która nie tylko jest wyrażona przez przytulone do siebie twarze i spojrzenie utkwione w sobie nawzajem oraz rękę Maryi trzymającą Jezusa, i rączkę Jezusa wskazującą na Matkę. Nie tylko te zewnętrzne, widoczne gesty mówią o tym, ale coś więcej jeszcze, otóż w kaplicy kalwaryjskiego obrazu można wyczuć bicie serca domu. Domu, w którym jest bezpiecznie i dobrze. Domu, w którym jest prawdziwa miłość. I to serce jest otulone niejako łańcuchem kaplic przy dróżkach, które mówią o cierpieniu i współcierpieniu, o śmierci i zmartwychwstaniu. Ale czy to nie jest tak, że tam, gdzie jest miłość, cierpienie mniej boli? … Miłość i współodczuwanie w cierpieniu redukują ból.

Pełen takich właśnie refleksji wyszedłem z kalwaryjskiego sanktuarium. Pocieszony i otulony ciepłem kalwaryjskiego serca, które bije w bocznej kaplicy przylegającej do bazyliki.

2. Kolejnym punktem naszej majowej wycieczki były krakowskie Łagiewniki. Kolejny raz odkryłem wczoraj, że pomimo przytłaczającej nowoczesności sanktuarium Bożego Miłosierdzia, stara kaplica klasztoru sióstr, wraz z obrazem Pana Jezusa i szczątkami św. siostry Faustyny jest prawdziwą oazą i przystanią ciszy i modlitwy. To w niej bije serce tego miejsca. W nowej bazylice celebrujemy Eucharystię wraz z grupą dzieci pierwszo-komunijnych. Giniemy w wielkości tegoż kościoła, będącego chlubą wielu. Rodzą się we mnie mieszane uczucia, ale na szczęście pomyślałem sobie, że ta wielka bazylika jest jak Boże Miłosierdzie, wielkie, ogromne. I każdy może znaleźć w Jego wnętrzu swoje miejsce. Tyle, że ja należę do osób, do których ogromne świątynie budowane w stylu nowoczesnym, wszelakie pomniki, itp., nie tylko że nie przemawiają, ale wręcz rozpraszają. Ale dość krytykanctwa! W czasie Mszy św. otrzymałem znak. Tak to bynajmniej odczytuję. Usiadłem z lewej strony ołtarza (patrząc od strony prezbiterium). Dodam, że pierwszy raz celebrowałem w tejże bazylice. W czasie kazania pomyślałem sobie, gdzie będę jeszcze w życiu posłany, teraz, po ostatnich doświadczeniach… I popatrzyłem na tabernakulum, będące wyobrażeniem kuli ziemskiej, na którym są zaznaczone wszystkie kontynenty. I co widzę? Przed moimi oczami… Afryka! Czyżby więc nic się nie miało zmienić? Byłoby cudownie! Oddałem to Panu Jezusowi. Tak, niech się dzieje Jego wola!

Po obiedzie czas na Koronkę. Idę do starej kaplicy. Znajduję spokojne miejsce w ławce. Patrzę na obraz. Taki mi bliski od dawna, a to ze względu na ranę serca. Serce, zranione serce, to są obrazy, które są mi bardzo bliskie. A u Jezusa często je można spotkać, wiadomo zresztą dlaczego… Kiedy w Chojeckim szpitalu zszedłem po operacji do kaplicy, to właśnie ten obraz, rana serca Jezusa Miłosiernego, dał mi najwięcej wsparcia i pociechy. Poczułem, że On mnie doskonale rozumie. On wie dobrze, czym jest zranione serce, otwarte serce. W Jego serce można się wtulić, poczuć się bezpiecznie i dobrze. Tam można znaleźć wsparcie i siłę. Dla mnie to wszystko jest bardzo ważne. Nie ukrywam, że czuje głód miłości, takiej zwyczajnej, takiej, w której można się wygadać, wybeczeć, znaleźć zrozumienie. Takiej, która czeka, interesuje się, myśli i jest blisko. Konkretnej, a nie ujmowanej w pięknych, kaznodziejskich frazesach. Stąd łagiewnickie sanktuarium było wczoraj dla mnie nie tylko miejscem spotkania z miłosierdziem, ale z Miłością Miłosierną, z Dobrym Samarytaninem i Przyjacielem, który rozumie i jest blisko, po prostu jest, odsłaniając ranę swojego serca, dotyka ran mojego serca…

3. I jeszcze jedno miejsce. Na moja prośbę pomknęliśmy przez Mateczny, Most Dębnicki i Aleje Trzech Wieszczy, prosto na Prądnik Czerwony. Bardzo chciałem wejść na moment do niewielkiego sanktuarium, które jest mi szczególnie bliskie. To sanktuarium „Ecce Homo”. Tam, moje siostry albertynki wiele modliły się za mnie. A ja lubię tam wracać, gdyż znajduję tam znów wiele zwyczajności i wiele człowieczeństwa. Brat Albert Chmielowski, to postać, która fascynuje mnie taką zwyczajnością, która dla psychologów może pachnąc trochę typem osobowości „borderline”. Mnie jednak fascynuje ta zwyczajność Brata naszego Boga, jak go nazwał Wojtyła. Jego odwaga i determinacja, ubóstwo i bliskość z człowiekiem, który w swojej istocie jest dokładnie taki, jak to wyraził w swoim dziele „Ecce Homo”. Wiele osób może tego po prostu nie rozumieć. Ale patrząc na Człowieka namalowanego przez Chmielowskiego, nietrudno zauważyć, że to obraz PRAWDZIWEGO CZŁOWIEKA. Tak! Bo czyż prawdziwy człowiek, to nie zraniony człowiek – jak mówił A. Grün? W tym obrazie można odnaleźć samego siebie, w różnych momentach swojego życia. Kiedy się było zranionym, upokorzonym i sprowadzonym do absolutnego dołu albo fizycznie, albo moralnie, albo psychicznie, albo duchowo. Tam można odnaleźć wszystkie zranienia świata! Całą pogardę i bycie nikim. Jest jednak coś, co nie wprowadza w stan depresji, tylko podnosi. Człowiek na obrazie nie jest złamany, On stoi jak król, dominuje całą wydawać by się mogło przegraną sytuację. Nie, nie. To nie obraz przegranej, ale obraz zwycięstwa! I jest jeszcze jeden szczegół. Światło, które artysta skierował na… serce! Ten król, prawdziwy Człowiek ma serce, które rozumie drugiego człowieka, które zaprasza do wspólnoty serc wszystkich zranionych Ecce Homo tej ziemi. Niezwykłe to jest! I ważna nauka. Trzeba zaakceptować siebie ze swoimi ranami i upokorzeniami, z doświadczeniami bycia zdradzonym, porzuconym, okłamanym, wyśmianym, skrzywdzonym, zniszczonym. Nie wolno pozwolić się złamać! Ale trwać. Milczeć, ale trwać z podniesiona głową. I mieć otwarte dla każdego serce.

4. To zaledwie kilka myśli, które potrafię wystukać, by oddać to wszystko, czym jest dla mnie doświadczenie takich miejsc jak Kalwaria, Łagiewniki czy Prądnik. Człowiek nie potrafi wyrazić całej głębi doświadczenia, którym żyje. I tak zdaję sobie sprawę, że będę posądzony o dewocje do potęgi entej. Trudno. Mniejsza o to. Pod każdym z w/w opisanych obrazów mieści się konkretna treść. Ważna dla mnie treść, będąca cząstką mojego życia. I mieści się głód. Głód serca spotykanego w zwyczajności. Każde z tych miejsc jest zatem dla mnie odsłona tej samej rzeczywistości, której na imię Miłość. Miłość Boga Człowieka. Niezgłębiona, wielka, a przecież… taka normalna i zwyczajna i prosta. I myślę sobie, że tak do końca mogą zrozumieć ją i przyjąć prości ludzie. Ona jest dla prostaczków. Choć, i tu jest paradoks, te miejsca – odsłony Bożej Miłości znajdują się niejako w sercu jednego z najbardziej snobistycznych miast Polski, jakim niestety stał się Kraków…

2 komentarze:

  1. Afryka? A może to Polska jest wymarzoną "Afryką"? Życzę rozeznania w Duchu Świętym!

    OdpowiedzUsuń
  2. Czasami już sam nie wiem, gdzie jest ta moja "Afryka". Zostawiam to Jemu. Wciąż za wiele pytań...

    OdpowiedzUsuń