21 cze 2009

Ustrońskie zapiski (1)

Przez 10 dni nie miałem dostępu do Internetu. To dobrze. Choć, jak pisałem wcześniej, pewne kontakty z ludźmi zamierają, gdy zabraknie obecności w wirtualnym świecie… W wolnych chwilach piszę tu sobie taki quasi – dziennik, który nazwałem „Ustrońskimi zapiskami”. To pierwsza ich część. Dla wytrwałych i zainteresowanych. Z serdecznymi pozdrowieniami!
Al Romolo


Środa, 10 czerwca

Po rannej Mszy idę na probostwo.„Za 21 dni wracam. Jak będzie potrzeba, to pomogę wam po powrocie”. Jak zwykle w takich dniach jak dzisiejszy czuję odrobinę stresu. Po raz pierwszy w życiu mam być kuracjuszem. Nie bardzo chce mi się jechać, gdyż nie wiem, co mnie czeka, jak to będzie, czy będę miał jakąś komunikację ze światem. Muszę zabrać ze sobą sporo rzeczy, koszule i bieliznę na zmianę. Przepustek dłuższych niż na 12 godzin nie przewiduje się. Ten komunikat wyczytałem w Internecie. No cóż jakoś to będzie.
Około południa w strugach deszczu dojeżdżamy do Śląskiego Ośrodka Rehabilitacji w Ustroniu. Jan nie tylko że ofiarował się mnie tu dowieźć, to jeszcze zanosi mój dobytek na IV piętro. W recepcji pierwsza szokująca bądź co bądź informacja: „Pana leczenie potrwa 28 dni…”. Planowałem 21… Jeszcze się nie dobrze nie rozejrzałem w sanatoryjno – szpitalnym pokoiku, jak miła pani pielęgniarka zaprasza mnie na wizytę do lekarz dyżurnej. Równie miła pani doktor mówi mi, że EKG wykazuje trzepotanie przedsionków, a więc „położymy pana na sali intensywnej opieki, podepniemy do monitorów i poobserwujemy”. Kolejny grom. Dlaczego znów ja? Jak to jest, że zawsze jakaś przygoda musi mnie spotkać, nie tylko nie planowana, ale zupełnie nie chciana i trudna do zaakceptowania! Posłusznie przechodzę na salę. Pan Robert, pielęgniarz, zdecydowanie wkłuwa wenflon i podpina mnie do monitorów. Tak zaczęła się moja 4 tygodniowa rehabilitacja…

Czwartek, 11 czerwca, Boże Ciało

Około trzeciej nad ranem alarm. Musiała poruszyć się jakaś elektroda i urządzenie monitorujące zaczęło wyć. Rozbudziło i panią pielęgniarkę nocna i mnie. Szybko jednak opanowaliśmy upiorną maszynę. Rano wizyta i lekarz decyduje, że jednak wrócę na salę. Uff, co za ulga i radość! Już się martwiłem, że nie pójdę dziś na Mszę św. Dość szybko proszę panią doktor o przepustkę na kilka godzin. Zgadza się. Po 11 przyjechał Jan i zjeżdżamy do miasta, gdzie znajduje się dom Sióstr Boromeuszek. Gościnna atmosfera domu poprawia samopoczucie. W kaplicy Eucharystia. Skromna, ale przecież nawet ta najskromniejsza stanowi centrum wszechświata w chwili, gdy jest sprawowana. Po Mszy św. obiad, na deser kawałek I – komunijnego tortu i kawa. Wsiadamy do samochodu i jedziemy we trzech do Bielska - Białej. Jan chciał zrobić niespodziankę starszemu księdzu emerytowi, który niegdyś był jego katechetą i pokazać bielskie kościoły. Ów kapłan pracował prawie pół wieku temu w tym mieście, dawno nie był, nie widział. Robimy objazd, a właściwie swoistą pielgrzymkę, by pokłonić się Panu Jezusowi Eucharystycznemu w kilku kościołach. Cygański Las, Kamienica, Karpackie, Aleksandrowice, Katedra, Polskich Skrzydeł, Królowej Polski… W oczach kapłana emeryta dostrzegam radość i wzruszenie. Cieszę się z tej swoistej „nagrody”, którą otrzymałem. Takiego Bożego Ciała jeszcze nie przeżyłem. Zresztą w ostatnich latach prawie w ogóle nie miałem okazji przeżywania tego pięknego święta w tradycyjnej oprawie procesji do czterech ołtarzy. Dziś uklęknąłem przed wieloma ołtarzami, by w geście adoracji pokłonić się temu samemu Panu, obecnemu prawdziwie w eucharystycznych postaciach. I jeszcze radość z bycia w gronie kapłańskim. Takiego pielgrzymowania razem. Dobry wstęp do Roku Kapłańskiego! Na koniec odwiedzamy kościół wraz z farskimi zabudowaniami w Ustroniu Polanie. Kolacja w domu sióstr była wspaniałym dopełnieniem dzisiejszego święta.

Piątek, 12 czerwca

Jako pomoc do modlitwy medytacyjnej wziąłem sobie katechezy o św. Pawle papieża Benedykta. Doskonała duchowa treść na zakończenie Roku św. Pawła. Pierwszą katechezę poświęcił papież środowisku życia apostoła narodów. Już po lekturze pierwszego akapitu pojawiła się we mnie wątpliwość, czy aby dobrą pomoc do medytacji sobie obrałem. To, że teksty te są rzetelnym wykładem teologicznym, nie ulega wątpliwości, ale jako pomoc w modlitwie…?? Czytając jednak powoli papieskie nauczanie uderzyło mnie, że tak jak „nie można właściwie zrozumieć św. Pawła bez uwzględnienia tła, zarówno judaistycznego, jak i pogańskiego jego czasów”, podobnie nie można zrozumieć samego siebie bez uwzględnienia takiego tła. A tłem tym jest i miejsce pochodzenia, i czasy, i kultura, i tradycje, i język, i filozofia… To wszystko ma ogromny wpływ nie tylko na to kim jestem, jaki jestem, ale także jak się wyrażam, jak myślę, jakie mam poglądy, co głoszę, co prezentuję… Także jak się modlę, kim i jaki jest mój Bóg… Zapisałem listę 6 punktów do osobistej medytacji. Pytań i kwestii, na które powinienem odpowiedzieć przed Bogiem, aby uporządkować siebie. I to nie tylko raz w życiu. Kulminacyjnym pytaniem było to, ile Chrystusa jest we mnie, w moim życiu i byciu dla/z innymi? Czy moje życie/postawy są już nawrócone? Papież mówi, że od św. Pawła mamy uczyć się wiary, uczyć się Chrystusa i wreszcie uczyć się słusznej drogi życia. No właśnie, to chyba wystarczająco dużo, jeśli chodzi o pracę nad sobą.

Przed południem robią mi test wysiłkowy. Przez kilkanaście minut muszę biec po ruchomej bieżni. Wszystko monitorowane EKG. Zakwalifikowano mnie do zabiegów. Postanowiłem w wolnym czasie więcej czytać i przede wszystkim sporo chodzić, na miarę moich możliwości. Niedaleko szpitala znajduje się kościół parafialny. Patronuje św. Brat Albert Chmielowski… Mój dobry patron!

Sobota, 13 czerwca

Od dziś przejmuję nieoficjalne „kapelanowanie” w domu sióstr boromeuszek. Już czuję się tu dobrze. Kolejny raz przekonuję się, że o charakterze domu decydują ludzie w nim mieszkający. To oni tworzą klimat domu. Dom, to nie tylko ściany, meble, ale to przede wszystkim ludzie.

Niedziela, 14 czerwca

Odwiedza mnie mama i zaprzyjaźnione małżeństwo z mojej rodzinnej miejscowości. Moi rodzice w ostatnich miesiącach są najbliżej mnie. Czasem mi głupio, bo przecież od 17lat jestem poza domem, ale cóż… bywa i tak.
Wieczorem zagląda kolega Wojtek. Idziemy do miejscowej karczmy na szaszłyka i chwile pogawędki. Potrzebuję tych koleżeńskich – kapłańskich spotkań.

Poniedziałek, 15 czerwca

Rozpoczyna się pierwszy „regularny” tydzień rehabilitacji. Jestem pełen zapału. Ustawiam sobie takie prywatny plan dnia. Wstaję między 6.00 a 6.30 rano. Wyspany!!! To ważne dla mnie, ponieważ od wielu miesięcy (a może kilka ostatnich lat) ranne wstawanie było dla mnie gehenną, która pogłębiała się jeszcze bardziej. Po toalecie, zaparzam kawę i zaczynam modlitwy. Siadam przy oknie. Przede mną Czantoria, góra niewysoka wprawdzie, a jednak od mojego dzieciństwa robiła na mnie wrażenie. Odmawiam powoli Jutrznię z Godziną Czytań, oraz moje modlitwy, które należą do mojego „osobistego rytuału”. Po brewiarzu czytam tekst katechezy Ojca Św. jako medytację poranną. W międzyczasie siostra pielęgniarka przychodzi mierzyć ciśnienie, komunikując najczęściej: „110/70” (dawno tak nie miałem!). O 8.00 do pokoju wchodzi wizyta lekarska, osłuchują jak bija nasze serducha. Później już śniadanie. Bezpośrednio po nim ruszam w trasę. Spacer, choć to całkiem dobry trening, gdyż ma prawie 5,5 km! W tym czasie odmawiam różaniec, oddychając beskidzkim powietrzem. Idę w stronę Równicy, przechodzę most na Wiśle, schodzę na deptak nadwiślański, którym dochodzę do miasta, a później już wdrapuję się na moja górkę. O 10.00 jestem u siebie, zmęczony trochę, ale zadowolony z wysiłku. Pół godziny później zaczynają się zabiegi: oddechowe, trening relaksacyjny z psychologiem, trening na rowerku. Około 12.30 „horka” i jeszcze mały spacer na pocztę, albo lektura. Obiad dopiero o 13.45. A po nim, czasem jest jakaś pogadanka dla pacjentów na tematy zdrowia, czasem mała sjesta, lektura bądź spacer. O 15.40 ćwiczenia. Po 16.00 podjeżdża klasztorną Skodą s. Aneta. Jedziemy na Mszę Św. Z dnia na dzień coraz bliższa staje mi się kapliczka u sióstr, no i ich wspólnota. Mamy codziennie około 7 „parafianek”, które goszczą w domu sióstr. Po Mszy wracam do szpitala na Nieszpory, kolację i wizytę dyżurnego lekarza. Godziny wieczorne wypełnia czas lektury i około 22.00 odpływam w sen (i pewnie dlatego rano budzę się wyspany).
Tak wygląda ta moja ustrońska codzienność…

Środa, 17 czerwca

Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie dokuczliwa świadomość, która mnie dopada, że na całej kardiologii jestem najmłodszym pacjentem! Mimo prób i wielu rozmów z innymi pacjentami, ciężko mi, że tak jest. Dlaczego ja… No właśnie. Wraca to namolne pytanie.
W południe zagląda Zbyszek. Odwiózł Martę do Wisły. Zaprosił na mały obiad. Jedziemy na żurek w chlebie, do „Pod czarcim kopytem” na Równicy. Smaczny ten żurek! Z góry patrzę na beskidzkie polany. Przypominają mi się lata szkoły średniej i dni skupienia w pobliżu. Siadaliśmy na polankach i czytaliśmy Pismo Św., rozważając i dzieląc się Bożym Słowem w „kręgu biblijnym”. Ogarnęła mnie tęsknota do tamtych lat i tamtych, młodzieńczych lektur Biblii. Ile z tego zostało???
Wieczorem odwiedziny Jarka i Agaty. On – mój kolega z klasy licealnej, ona – jego dziewczyna. Zabierają mnie „do Włocha” na małą kolację. Wcześniej przyjechał Sławek. To przyjaciel – ksiądz. Poznaliśmy się z jakieś 20 lat temu. Niedawno spotkaliśmy się po wieloletniej przerwie. Ucieszyłem się jego wizytą, bo towarzyszył mi w modlitwie w ostatnich miesiącach. Pogadaliśmy trochę, choć jak to bywa, niezbyt wystarczająco. We czworo zatem usiedliśmy przy stole. Miły był ten dzień i wieczór!
A w kalendarzu dziś brata Alberta… Wykonałem telefon do Siostry Starszej (odpowiednik przełożonej generalnej u albertynek). Dużo dziś myślę o kochanych bardzo albertynkach.

Piątek, 19 czerwca

Uroczystość Najświętszego Serca Pana Jezusa… Jedna z moich ulubionych w roku. A ten rok staje się dla mnie pod wieloma względami „Rokiem Serca”.
Benedykt XVI inauguruje Rok Kapłański… Czuję wdzięczność do papieża za ten prezent! Jako kapłan potrzebuję modlitwy innych. Sam modlę się codziennie za braci kapłanów, bo wiem, że potrzebujemy tego. Jako kapłan potrzebuję jednak jeszcze czegoś więcej. Czego? Wsparcia ze strony innych. Jestem przekonany, że my, kapłani, potrzebujemy siebie nawzajem, jako bracia, przyjaciele. Szymek, Paweł i Darek przysyłają sms-a z Piazza San Pietro. Idą na nieszpory z papieżem. A ja z siostrami i grupką pań modlimy się na Mszy Św. w intencji uświęcenia kapłanów… Nas. Tak, jest Rok kapłański…

W "Gosciu Niedzielnym" obrazek z modlitwą za kaplanów:

O Panie, daj sługom Twoim serce, które obejmie całe ich wychowanie i przygotowanie. Niech będzie świadome wielkiej nowości, jaka zrodziła się w ich życiu, wyryła się w ich duszy. Serce, które byłoby zdolne do nowych uczuć, jakie Ty polecasz tym, których wybrałeś, by byli sługami Twego Ciała Eucharystycznego i Twego Ciała Mistycznego Kościoła.

O Panie, daj im serce czyste, zdolne kochać tylko Ciebie taką pełnią, taką radością, taką głębokością, jakie wyłącznie ty potrafisz ofiarować, kiedy staniesz się wyłącznym, całkowitym przedmiotem ludzkiego serca. Serce czyste, które by nie znało zła, chyba tylko po to, by je rozpoznać, zwalczać i unikać, serce czyste jak dziecka, zdolne do zachwytu i do bojaźni.

O Panie, daj im serce wielkie, otwarte na Twoje zamysły i zamknięte na wszelkie ciasne ambicje, na wszelkie małostkowe współzawodnictwo międzyludzkie. Serce wielkie, zdolne równać się z Twoim i zdolne pomieścić w sobie rozpiętość Kościoła, rozpiętość światła, zdolne wszystkich kochać, wszystkim służyć, być rzecznikiem wszystkich.

Ponadto, o Panie, daj im serce mocne, chętne i gotowe stawić czoła wszelkim trudnościom, wszelkim pokusom, wszelkim słabościom, wszelkiemu znudzeniu, wszelkiemu zmęczeniu, serce potrafiące wytrwale, cierpliwie i bohatersko służyć tajemnicy, którą Ty powierzasz tym synom Twoim, których utożsamiłeś z sobą.

W końcu, o Panie, serce zdolne do prawdziwej miłości, to znaczy zdolne rozumieć, akceptować, służyć i poświęcać się, zdolne być szczęśliwym, pulsującym Twoimi uczuciami i Twoimi myślami.

Paweł VI


Sobota, 20 czerwca

Odwiedzam dziś romitorium. Gdzieś w lasach Jaworzynki. Piękne miejsce. Dom, w którym jest piękna kaplica, wykonana na wzór włoskich kaplic z czasów św. Franciszka. Czysto tu i przyjaźnie. Czuć ducha braterstwa, ciszy i modlitwy. To pustelnia Braci Mniejszych z Panewnik. Mimo padającego mocno deszczu jestem oczarowany tym miejscem! Czuję, jak bardzo potrzebuję takich miejsc, by móc dobrze funkcjonować jako człowiek i kapłan. Rozmowa duchowa i spowiedź u o. Stracha, były dla mnie ważnym akcentem tej wyprawy. Ojciec ma w sobie światło…

Od rana boli mnie krwiak w pachwinie (pozostałość pooperacyjna). Lekarz dyżurny robi mi USG. Jeśli nic się nie zmieni, będzie trzeba go usunąć… Dlaczego znów ja…??? Ile jeszcze??? Ufam jednak, że jakoś to zejdzie samo. Proszę o wsparcie! Każą mi mniej chodzić. Przecież nie wyleżę tu całych tygodni! Czuję, jak wzmaga się we mnie bunt. Nie poddam się jednak. Kolejna próba, z których składa się życie. JuT!

C. d. n.

9 cze 2009

...

Od jutra sanatorium.
21 dni...
Ograniczony pewnie będzie dostęp do wirtualnego swiata.
I może o to chodzi, by pobyć trochę w klimacie gór, na które od dziecka patrzałem przez okno mojego pokoju i zawsze robiły na mnie wrażenie... Może chodzi o to, by znaleźć odrobinę ciszy. Tylko czy będę umiał?
Doswiadczenie pokazuje, ze wystarczy kilka(nascie) dni internetu i już liczba "przyjaciól" się zmniejsza... Jak bardzo się zmniejszy przez te 21 dni??
W głowie mam jeszcze zaległą notkę na Niedzielę Swiętej Trójcy. Może znajdzie się okazja, by ją uzupełnić...

Pozdrawiam póki co! :)

8 cze 2009

Dla mnie połamany...

Stałem dziś z prawego boku ołtarza,
koncelebrowałem wieczorną Eucharystię.
Na „Baranku Boży” proboszcz podał mi Jezusa.
Położyłem na swej lewej dłoni, delikatnie przytuliłem Ciało Pańskie opuszkami palców.
Mówiłem: „Panie, nie jestem godzien, …, ale powiedz tylko słowo…”!
Nagle moją świadomość przeszyła niczym błyskawica taka myśl - pytanie:
Jaki jestem dla Ciebie dzisiaj?
Jestem jak Judasz, pocałunkiem zdradzający…?
Czy jak Piotr, który pomimo tylu ostatnich doświadczeń jeszcze nie wyciągnął odpowiednich wniosków?
Jednego jestem pewien: że daleko mi do Jana… Oj, daleko bardzo!
Nie zdążyłem odpowiedzieć.
Podniosłem dłoń i otwarłem swoje usta.
Przyjąłem Ciało Pana… Spożyłem.
Wcześniej tylko jeszcze jedno spojrzenie…
Patrzał na mnie, On, mój Chrystus dla mnie połamany…
Patrzał z miłością,
mówiąc do mnie: „Przyjacielu”...

3 cze 2009

Tak w środku tygodnia... o dobroci myśli kilka

Prowadziłem wczoraj pogrzeb pana Staszka. Przeżył tylko 56 lat. Rak nie pozwolił na więcej. Znałem od lat i jego i rodzinę. Ucieszyłem się więc, kiedy ksiądz proboszcz zaproponował mi poprowadzenie żałobnej liturgii. Dodam, że dla mnie każda liturgia jest osobnym wydarzeniem. Nie potrafię podejść do tego jakoś tak powiedzmy „mechanicznie”. I to nie tylko kiedy przewodniczę liturgii w mojej rodzinnej parafii. W liturgii pogrzebowej jest coś szczególnego. Jest jakiś osobisty element współczucia. Patrzę na trumnę i mam wrażenie, jakby to była zamknięta księga życia tego konkretnego człowieka. Księga, której należy się szacunek. W takich momentach staram się stawać wraz z bliskimi, złamanymi bólem obok trumny i po prostu być z nimi, na ile potrafię. Rozumiem, dlaczego „Requiem” należą do tak uroczystych i chętnie słuchanych dzieł muzycznych.

Wracając do pogrzebu pana Staszka. Natchnęło mnie, by przeczytać przydługi nieco fragment z ewangelii wg św. Mateusza (25, 31-46) o sądzie ostatecznym. Dlaczego? Bo tam jest prosta instrukcja o tym, co robić, żeby dostać się do nieba. I co robić, żeby zostać potępionym. Więc chodzi o to, żeby być dobrym człowiekiem. Żeby być człowiekiem dla człowieka i w każdym, nawet tym najmniejszym, z marginesu, widzieć człowieka. Wtedy można być spokojnym o przyszłość. O tym mówiłem nad trumną pana Staszka. Bo on był i chciał w życiu być dobry. I płacił za to słono. Dlaczego? Powiedziałem ludziom coś, co dobrze chyba wiedzą, że „ktoś, kto ma dobre serce, musi mieć twarde siedzenie…”. Niektórzy się uśmiechnęli. Ale czy nie tak właśnie jest? I mówiłem o tym, że wciąż się jest w życiu konfrontowanym ze śmierdzącym egoizmem innych. Zamkniętych w sobie i zapatrzonych w siebie. Pan Staszek był przyjacielem wielu ludzi. Stąd wielu przyszło go pożegnać, wielu płakało. Będzie go brakować. On sam często bardzo cierpiał. Nie dlatego, że choroba go zabijała. Cierpiał, bo brakowało mu energii, by móc tę dobroć rozdawać innym. I znaleźli się tacy, co to cierpienie od razu oceniali. Brutalny świat niesprawiedliwych ludzkich ocen… Stąd ewangeliczny opis sądu stał się dla mnie bardziej czytelny właśnie przy trumnie pana Staszka…

Być człowiekiem dla człowieka… Być przyjacielem. Nawet, jeżeli to miałoby kosztować nie wiadomo ile. Trudne to. Nie chcę póki co podejmować tego tematu za bardzo. Obawiam się, że i mnie wiele brakuje pod tym względem. Że egoizm, nawet jeśli jest śmierdzący i nie lubię go, czasem i ze mnie wychodzi i dotyka innych. Jest nad czym myśleć i co kontrolować. A jednak często myślę o tym, że chcę być dobrym, po prostu, zwyczajnie dobrym! Czasem bywam naiwny, fakt. Jednak mniejsza o to. Chcę być dobrym! Do tej kwestii muszę tu jeszcze powrócić.

Wyjść poza siebie, to spotkać się z drugim. Jest ktoś, pośród moich dobrych kolegów, kto zaskakuje mnie bardzo. Ten ktoś pisze mi czasem kilka słów, które przesyła mi e-meilem, a ja sprawdzając pocztę widzę, jak pośród kilkunastu spamów pojawia się taka perełka, jaką jest list od mojego kolegi. Piszę o tym z dwóch względów. Po pierwsze dlatego, że listy te sprawiają mi ogromna radość. Są trafnym komentarzem do tego, o czym piszę tu, na blogu, a co jest oknem mojej duszy. Są ważne także w tym momencie życia, w którym się znalazłem. Przypomina mi się wiersz ks. Wacława Buryły, który zresztą bardzo lubię. On mówi o spotkaniu, o byciu człowiekiem, dla człowieka i o tym, jak rodzi się głęboka przyjaźń:

niekiedy wystarczy
kilka słów
powiedzianych przez telefon
włożonych w kopertę
wysłanych na adres
kogoś kto samotność
zna bardzo dokładnie
na każdej drodze
potyka się o nią

czasami wystarczy
kilka chwil skradzionych
ciepło czyjejś dłoni
pochwycone w biegu
czyjś uśmiech znany
wyłowiony w tłumie
który wracał będzie
nocą bezsenną
kiedy gwiazdy płaczą

do szczęścia trzeba
tak bardzo niewiele
wystarczy że będziesz
na odległość ręki
na głębokość wzroku
na słyszalność serca
wystarczy że słowa
wyrosną jak mosty

To po pierwsze.
A po drugie, w liście, który odebrałem dzisiejszego wieczora, mój dobry kolega zwraca mi uwagę na pozytywny fakt, że w ostatnim blogowym poście napisałem wreszcie coś pozytywnego, że się poprawia, że czas wziąć się do roboty i że… no właśnie, BOGU DZIĘKI! Zdecydowanie za mało tych podziękowań… Bogu i ludziom! I w takich miejscach, gdzie brak wdzięczności, śmierdzi egoizmem. Zatem szczere dzieki, i Tobie M!

Tak sobie myślę na koniec, w kontekście dobroci i tego, co wyżej napisałem, że spotkanie z drugim, takie właśnie zwyczajne, proste, często nawet niezaplanowane – rodzi przyjaźń. Człowiek zaczyna wyczuwać drugiego. Nie myśląc w danej chwili o sobie i swoich sprawach. Żeby urodziła się przyjaźń, trzeba mieć czas. Chcieć się spotykać, wsłuchać się w drugiego, poszukiwać wspólnie odpowiedzi na pytania, które nurtują. Mieć czas. Chcieć być.

Życzę sobie takich przyjaźni. Prostych, normalnych, a dzięki temu głębokich i prawdziwych. Wlasnie takich, w gąszczu tak zwanych "przyjaźni", gdzie liczy się tylko załatwienie jakiejs sprawy - dla mnie oczywiscie...