13 lut 2009

Przy kominku

Jakieś 13 lat temu, jeszcze w czasach seminaryjnych, mój współbrat Kaczan namówił mnie do prowadzenia programu radiowego, który zatytułowaliśmy po prostu „Przy kominku”. Były to 10 minutowe audycje, w których opowiadałem jakąś bajkę, a następnie wyciągałem z niej krótki morał. Audycje były emitowane we wtorki, w katolickim radiu Rodzina we Wrocławiu. I choć na początku nie przywiązywałem do nich wielkiego znaczenia, to po czasie okazało się, że cieszyły się sporą popularnością radiosłuchaczy. Dzisiaj, po latach, wracam myślami do wieczorów spędzanych najpierw w piwnicach naszego seminarium, gdzie Kaczan zorganizował prowizoryczne studio nagrań, a później, w wieży zamku w Bagnie, w profesjonalnym już studio przesiadywaliśmy wiele, by nagrać wtorkową bajkę.

Tytułowy kominek jest miejscem, za którym tak naprawdę często tęsknię… Nie tylko w takie dni, jak kilka ostatnich, gdy w Rzymie nieoczekiwanie zaczął wiać mroźny wiatr. Częściej. Bo kominek jest dla mnie symbolem ciepła, domu, beztroski, przyjaźni, odpoczynku…

Po moich ostatnich po-dzieleniach, ta dzisiejsza notka jest w pewnym sensie kontynuacją. Będzie tylko dotknięciem kwestii tęsknoty. Kiedy patrzę na swoje życie nieraz porównuję je z kawałkiem drewna rzuconym w nurt rzeki. Woda płynie, raz spokojnie, raz gwałtownie, wciąż w stronę swojego ujścia… I ja płynę… I chyba coraz częściej porywany gwałtownym prądem… To dlatego sporo piszę i mówię o czasie, o przemijaniu. To dlatego często pojawia się zmęczenie i pytania, co dalej, gdzie dalej… Co czeka mnie zanim dopłynę do ujścia, do zjednoczenia z Oceanem?

Tęsknię za chwilą, w której będę mógł usiąść przy kominku, w którym żarzyć się będzie ogień, wesoło trzaskać będą iskry. Z głośników popłynie muzyka, a na stoliku obok brewiarza leżeć będzie dobra książka. Wtedy można będzie usiąść w fotelu z poczuciem spełnienia, domkniętych zadań, prac i obowiązków. Nalać lampkę wina i być. Właśnie, być. Tylko, czy samemu?

Tym, co dodaje wartości życiu jest przyjaźń. Prawdziwa, szczera, zdrowa, bezinteresowna. Nie wystarczy klikać w nieskończoność w wirtualny świat znajomych, przyjaciół. Mając nawet włączonych kilka komunikatorów internetowych, to w niczym nie zastąpi ludzkiej przyjaźni i obecności. Jednym z paradoksów, które odkrywam w sobie jest to, że nie potrafię powiedzieć czy tak naprawdę mam przyjaciół. Takich bezinteresownych, którzy nie pytaliby o to, czy mogę cos dla nich zrobić lub załatwić, ale czasem zainteresowaliby się jak żyję… Jednak chciałbym odwrócić pytanie. Nie chcę pytać, czy mam przyjaciół, ale czy jestem przyjacielem, czy potrafię nim być…? I tu musi następie cisza, potrzebna, bym zmierzył się z tym gorzkim pytaniem… Nie tak dawno przeczytałem w „Nocnych rozmowach w Jerozolimie”, które z kardynałem Carlo Maria Martini, prowadził jego zakonny współbrat, Georg Sporschill SJ, jak bądź co bądź wielki kardynał i autor wielu duchowych przewodników, odpowiada po prostu: „Bardzo pragnąłem mieć przyjaciół, ale nie odnajdywałem ich. Chciałem zbyt wiele. Chciałem mieć nowych przyjaciół i byłem zbyt wymagający: dwa błędy. Nie potrafiłem jeszcze zrozumieć, że przyjaciele są darem. Byłem trochę pesymistą. Później znalazłem kilku przyjaciół, nie wielu: jestem zadowolony kiedy są i jestem zadowolony kiedy jestem sam”. I mówi jeszcze kardynał: „Znakiem przyjaźni jest zobaczyć kogoś po roku i potrafić rozmawiać z nim lub z nią tak, jakby się widziało wczoraj. Nie jest konieczne, żeby przyjaciele byli zawsze razem, ale mogą zawsze dyskutować między sobą o sprawach ważnych” (w: Conversazioni notturne a Gerusalemme. Sul rischio della fede, Mondadori, Milano 2008, s. 55, tłum. moje).

Pytam zatem samego siebie, czy nie popełniam tych samych dwóch błędów i w konsekwencji zostaję sam. Pośród innych, ale sam… Kiedyś rozwinę ten temat, bo od lat jest on jednym z głównych tematów. Tęsknota za kominkiem… Taka może snobistyczna, ale ten kominek jest tylko symbolem, ważnym symbolem, albo inaczej, jest tytułem audycji, w których przewijają się kolejne odcinki życia. Ten symbol wraca często, może też dlatego, że perspektywa mojego życia, to bycia wciąż w drodze, czym też kiedyś się po-dzielę. Wraca, pewnie też dlatego, że wciąż w moim maleńkim pokoiku na poddaszu rzymskiego pałacu, stosy papierów, książek, otwartych i niedokończonych spraw i zadań, których jakby nigdy mniej… A przy kominku trzeba usiąść wolnym od tego bałaganu, z poczuciem, że rano zabiorę się za realizację kolejnych. Ale dopiero rano, bo na dziś już wystarczy. Wraca w końcu dlatego, że przyjaciele to także ludzie, którzy mają prawo, by mobilizować i motywować się nawzajem do tego, by nie być tylko drewienkiem rzuconym w nurt rzeki życia, ale łodzią, która płynie do celu właściwie sterowana, i z której można podziwiać także piękno otaczającego świata.

Za godzinę Walentynki. Św. Walenty jest patronem umbryjskiego miasta Terni, gdzie ostatnie pół roku jeździłem z pomocą duszpasterską. Życzę wszystkim i sobie przyjaźni, bo ona jest formą miłości. Życzę nie tylko, byśmy mieli przyjaciół, ale sami byli przyjaciółmi. Wszak to dar, Kogoś, kto jest Jeden ale w Trójcy… Więc pozwalam sobie na zamieszczenie jak dla mnie pięknej, choć szeroko komentowanej chrześcijańskiej walentynki, pod którą podpisuję się i ja, Al Romolo.


2 komentarze: