5 sie 2009

Z Tej ziemi :)


Zbyt wiele dzieje się ostatnio, żebym mógł to ogarnąć jednym spojrzeniem. Jak to
zresztą w życiu bywa mieszają się ze sobą chwile piękne, szczęśliwe, roześmiane, pełne niezmąconego niczym młodzieńczego wręcz przeżywania codzienności, z tęsknotą i pragnieniami oraz z odpowiedzialnością(ami) za to czy tamto, koniecznością podjęcia decyzji co i jak dalej, i przede wszystkim ukończenia rozpoczętego kilka lat temu zadania.


Kilka dni w domu rodzinnym mojego Przyjaciela, były kilkudniowym czasem normalnego, zwyczajnego domowego życia, takiego bez obchodzenia się z gościem (czyli ze mną) jak ze „święta krową”. Wręcz przeciwnie! Oprócz przyjemności, takich jak posiedzenie przy kubku z pachnącą wspaniale kawą z mlekiem i ciastku agrestowym, rodzinne grillowanie i śmiech do rozpuku z przejęzyczenia pani Roułzy, kiedy zamiast „pontonów” opowiadała o „tamponach”, na których wypływali z zalanych domów mieszkańcy niektórych śląskich miast… Prawie codzienna droga do Gliwic, by zajrzeć na uczelnię i poznawać prześwietne grono tamtejszych wykładowców – pracowników Katedry N.N., a następnie zwiedzanie „Forum”, które staje się kultowym miejscem w Gliwicach. A poza tym takie zadanie jak np. malowanie drzwi garażu. Grono moich bliskich powiększyły także dwie przesympatyczne jamniczki, o wdzięcznych imionach Paulina i Agata. Aż dziw bierze, że trafiły tak szybko do mojego serca! Odwiedziny królewskiego miasta Krakowa, spotkanie z Lucyną i Markiem w kazimierzowskiej Mleczarni i smaczne zapiekanki w okrąglaku na Placu Nowym. Msza św. u Brata Alberta w majestacie mistycznego obrazu Boga - Człowieka (Ecce Homo) i kolacja u kochanych sióstr albertynek… Tydzień, który był jednym z piękniejszych i szczęśliwszych w ostatnich latach. Uświadomiłem sobie, że na dobrą sprawę już kilka lat nie miałem prawdziwych wakacji. Nie umiałem ich sobie zorganizować, z różnych względów, bo to praca, bo to obowiązki, itp., itd. A wakacje, w czasie których nie myśli się o niczym, zwłaszcza o pracy, stają się sprawą konieczną, obowiązkiem wręcz! I będę tego pilnował! Fakt, że trudno myśleć o wakacjach w pojedynkę. Ja bynajmniej tak nie potrafię. Potrzeba bliskich, przyjaciół znajomych i bycia razem. Tak więc tydzień wakacji mam już za sobą!

Kilka dni później znalazłem się w jednej ze śląskich parafii, by zastąpić tamtejszego proboszcza. Kolejne ciekawe i bogate doświadczenie, bo… mimo 10 lat kapłaństwa nigdy nie pracowałem na parafii jako wikary, a tu awansowałem na dwutygodniowego farorza, jak to się na Śląsku godo. Parafia wiejska, z pięknym
kościołem, który jest poddany gruntownym remontom i przywróceniu pierwotnego piękna, odebranego mu przez nadgorliwość soborowego pokolenia duszpasterzy. Kościół jest rzeczywiście imponująco piękny. Także budynek probostwa, blisko 200-letnia budowla, wymagająca niestety ogromnego nakładu pracy i pieniędzy, aby ją wyremontować. Dobrą atmosferę domu wprowadza bardzo energiczna pani Wanda, gospodyni plebańska. Na plebanii przebywa też aktualnie signora Dorota, Polka z Rzymu, konserwator zabytków. Mieszka także mama proboszcza i suczka o imieniu Suzi. Przyznam, że tworzyliśmy wszyscy całkiem dobry team. Jeśli poszerzymy go jeszcze o osobę kopidoła Hanysa (kopidół w gwarze śląskiej to grabarz), pana Heńka – kościelnego i pana Henia – organisty, a także o rodzinę Tesi, jej męża i syna Mariusza, to można by było nakręcić film pt. „Fara” (w odróżnieniu od „Plebanii”). Wiejska parafia na Górnym Śląsku ma swój niepowtarzalny urok. Codzienna Eucharystia, liczne spowiedzi, niedzielne kazania, sobotni ślub Krzyśka z Pauliną i chrzest 8-miesięcznego Kacperka. Osiemdziesiąte urodziny pani Klary, wspólne świętowanie po Mszy św., a po drodze jeszcze odpust św. Anny u wujka księdza. To był dobry czas. Bycie zwyczajnym, najnormalniejszym w świecie księdzem, z ludźmi i wśród ludzi. Czas na studiowanie, pisanie pracy i czytanie, czas zorganizowany, poukładany, dobrze zagospodarowany. Czas na modlitwę, studiowanie, bycie z ludźmi i na… sport. Tak, sport! Każdego wieczora ubierałem spodnie z dresu, i rozpoczynałem godzinny prawie trening z kijkami. Nordic walking staje się coraz popularniejszy. Ludzie na początku się oglądali, co „tyn farorziczek robi”, niektórzy pytali, gdzie zostawiłem narty. Jednak w ubiegłą niedzielę w ogłoszeniach duszpasterskich nie omieszkałem powiedzieć, że kiedy wrócę tu za rok, mam nadzieję, że będzie już spora ekipa walking-owców.

Od kilku miesięcy przeżywam na nowo zakochanie w Górnym Śląsku. W każdym calu. Jego historią, religijnością, krajobrazem, ludźmi, kulturą. I czuję się dumny, że jestem Ślązakiem! Coraz bardziej dumny! Chciałbym tu kiedyś wrócić na dłużej. Tu są moje korzenie, tu jest mój dom… Pszczyna, Katowice, Tarnowskie Góry, Bytom, Ruda Śl., Chorzów, Mikołów, Gliwice… nie wspomnę już o mniejszych miejscowościach i wioskach. Jadąc (ostatnio kilkakrotnie) drogą z Orzesza do Gliwic, jest taki moment, chyba w Gierałtowicach, że po prawej stronie widać w dole wielką przestrzeń lasów, szyby kopalniane, kominy z Łazisk… Piękno tej ziemi, śląskiej ziemi, mojej ziemi… I jeszcze, zatrzymując się przed kościołem w Opatowicach, znów schodząca w dół ogromna przestrzeń ziemi tarnogórskiej… Nie wspomnę już o parku w Reptach… Rynku i pałacu w Pszczynie… o kościołach, cmentarzach, pałacach i zwyczajnych domach… i ludziach, ślązakach z ich historią…

A teraz? Siedzę w domu i modlę się o zapał. Przede mną „Katolicyzm” de Lubaca w wersji francusko-, włosko- i polskojęzycznej, otwarty dokument Worda na stronie 67 kolejnego rozdziału pracy. Marcin, dziękuję Ci za poganianie mnie i motywowanie do pracy. Po co piszę w ogóle ten dr? Nie dla kariery, nie. Piszę, bo chcę wypełnić zlecone mi zadanie. A przy okazji, by poznawać wciąż katolicyzm, także w wymiarze intelektualnym, moją drogę do Boga, moje życie.

Krzysiek, Tomek, Wiesiek, Sławek, Grzegorz, moi zakonni bracia zajrzeli do mnie w odwiedziny. Z Jackiem i Carlosem, naszym bratem z Kolumbii spędziliśmy miłe popołudnie i wieczór w Bielsku. Pogrzeb brata Cypriana był okazję by spotkać innych braci. Cieszę się, że jesteście, że jesteśmy, że tworzymy rodzinę! Jana, Helena i Jadzia dzwoniły, jakoś mi radośniej, że jesteście, kochane Siostry, że myślicie i pamiętacie! Pawle, wiem, wiem, chcę odpisać na Twoje maile. Chyba wraca mi dzisiaj wena twórcza! Simon wakacjuje w Katowicach, trzeba by się na kawę umówić. A tak na koniec, trzeba dobrze wykorzystać czas, nie poddawać się! Już sierpień!!! Trzeba się spiąć, wziąć w garść i do roboty, bo „bez pracy nie ma kołaczy”! To tyle zatem na dziś, i tak za chwilę dostanę sms-a z tekstem: „A miałeś pisać doktorat!!!”. Piszę, piszę…

:-)

2 komentarze:

  1. Drogi Luko, spokojnie, jeśli ja czegoś się ostatnimi czasy uczę, to cierpliwości. Zaczekam zatem, aż Twoja wena osiągnie szczyt. :-)

    A na marginesie, Twoje opisy wakacyjnych wizyt tu i tam - mnie, który na wyjazd pozwoli sobie (być może) dopiero we wrześniu, czynią rozmarzonym i trochę jednak zazdrosnym ;-p

    Do zobaczenia "na mailu"! ;-)

    OdpowiedzUsuń